środa, 30 listopada 2011

Zbłądzenie

Skoro na blogu zapanowała moda na mniej lub bardziej udane bajki to ja też od niej zacznę - usłyszałem ją dokładnie dzisiaj, więc aby nie niszczyć projektu posta, zamieszczę ją na początek. Jest na tyle fajna, że na pewno się potem przyda.

Zatem żył w dalekiej zamorskiej krainie pewien chłopiec, który zza tego właśnie morza otrzymał piękny prezent - elektryczną deskorolkę. Nigdy czegoś takiego nie widział, więc nie do końca miał pojęcie jak korzystać z takiego sprzętu. Po chwili nauczył się jednak jeździć, lecz niestety nie umiał się zatrzymać, po chwili wpadł na drzewo a mechanizm w deskorolce się zepsuł. Z płaczem odniósł ją tacie, który jednak stwierdził że nie zna się na czymś takim, a poza tym jest zajęty przysłowiową gazetą - chłopiec miał pozostać więc bez deskorolki. Po chwili jednak tata podniósł oczy i powiedział, że zawoła majstra, który może jednak coś zrobi. Majster, jak się okazało, był wolny i przyszedł wieczorem. Roztrzęsiony chłopiec podał mu deskorolkę i odpięty w międzyczasie mechanizm, który pozwalał jej szybciej jeździć. Majster po pięciu minutach oglądu odkręcił jedną śrubkę, spojrzał w głąb, wyjął z kieszeni drugą i przykręcił na miejsce starej. Mechanizm "śmigał". ,,Sto dolarów'' - powiedział. Tata chłopca spojrzał na niego ze zdziwieniem - ,,Sto dolarów za jedną śrubkę?'' ,,Nie.'' - odparł majster - ,,Za śrubkę 1 dolar. Za pomysł jak to naprawić - 99.''

Ostatnio bardzo często spotykam się z dziwną kategorią błędu. Czym jest błąd? Jest to wykonanie czegoś w sposób niepoprawny. Mówi się m.in. o "niepoprawnych" decyzjach, umowach, zachowaniu, myśleniu, słowach itp.. A czy można powiedzieć, że życie jest "niepoprawne", "błędne"? Moim zdaniem - uwaga, tu ostra teza - błąd jako wynik działania i decyzji nie istnieje. Są decyzje, które wywołują określone zachowanie, które - jeśli powtarzane prowadzi do nawyku. Z tychże decyzji i ich skutków wypływają konkretne informacje.

No właśnie - czy zawsze? Czy zawsze, gdy podejmę jakąś decyzję, mniej lub bardziej istotną, to czy zawsze patrzę jakie skutki ona przyniosła? Czy zastanawiam się nad nią? Czy racjonalnie przyglądam się motywacji? To jest właśnie prawdziwy błąd - brak informacji, wiedzy o własnych motywacjach, o własnym wnętrzu, przewidywalności pewnych spraw związanych ze "mną". Jest on o wiele gorszy niż "błąd", który popełniliśmy wskutek jakiejś decyzji.

Przykładowo: majster nie naprawił deskorolki, zepsuł ją jeszcze bardziej. Czy błędem w tym przypadku było to, że zabrał się do roboty? Nie sądzę - za to ryzyko dostał 99$, a nie jesteśmy, że tak powiem, Panem Bogiem, by wszystko nam wychodziło. Błędem byłoby to, gdyby nie przyjrzał się temu, co zrobił źle, ale płakałby nad swoim losem - że znowu mu coś nie wyszło. Bo ten potencjalny "błąd", zniszczenie deskorolki, wynikało z jego nie-umiejętności - nie wiedział jak ją naprawić, ale to w jego mocy leżała możliwość by się nauczyć. Człowiek, który boi się popełniania takich "błędów" nie nauczy się niczego. I to ze strachu.

Nasze szczęście zależy od nas, od naszego nastawienia. Jeśli będziemy obawiali się głupiego "błędu", to nigdy nie zgarniemy 99 dolarów. Czeka nas tylko "syndrom wyuczonej bezradności". Bo prawdziwym błędem, takim chyba przez duże B, jest wiara w to, że NIE WOLNO nam popełniać błędów.

Wszystkiego dobrego na Adwent - nie siedźcie jak borsuki w norze!

czwartek, 24 listopada 2011

יְוּדִיָּה

"W odległej krainie żyli sobie...".
Spokojnie, tylko żartowałem. Jak zwykle jestem zmuszany do napisania posta, chociaż biorąc pod uwagę datę ostatniej publikacji specjalnie się nie dziwię.
Tak zwane zbiegi okoliczności ( przez chrześcijan zwane też "picem na wodę") zdarzają się w moim życiu często. A ostatnio nawet bardziej niż często. Wchodząc dzisiejszego ranka, jak zresztą co dzień, na fb, odkryłem zamieszczony przez znajomego filmik niejakiej Mor Karbasi. Jako że muzyka w języku ladino jest już przeze mnie od dłuższego czasu znana, a nawet lubiana (Yasmin Levy!), nie zdziwiłem się na ten widok, a jedynie przypomniałem sobie, że jakieś dwa lata temu słuchałem tej pani często i z przyjemnością (nie wypada napisać "namiętnie"). Przyznam, że natrafiłem na nią przeszukując fejsbuka i inne monstra społecznościowe z nadzieją odnalezienia osób, które dzielą ze mną nazwisko. Jakże wielkie było moje zdziwienie, kiedy wśród potencjalnych krewnych odnalazłem śpiewaczkę z Izraela (co zresztą nie jest aż tak mało prawdopodobne). No cóż, mimo że to tylko pani która czaruje w ladino (miks hebrajskiego i hiszpańskiego), tak się złożyło, że akurat takiej muzyki słuchałem, szukałem i ją poznawałem. Opatrzność, czyli chrześcijański odpowiednik zbiegów okoliczności, działa, moi Drodzy, a Mor Karbasi, niczego Jej i jej nie ujmując, jest tego najsłabszym przykładem. Sugerując krótką i oczywiście spontaniczną nad tym refleksję, zostawiam Was sam(ych?) na sam(ych?*) z Mor - posłuchajcie .



* logicznie rzecz biorąc...

środa, 9 listopada 2011

Coś na dobre sny: Bajka o Złotej Muszce

W odległej krainie żyli sobie pan i pani żaba. Ich głównym problemem była problematyczna kondycja pani żaby: była brzydka, głupia i biedna. Przy czym od razu należy wspomnieć, że pan żaba miał dobrą pracę i zarabiał nawet lepiej niż nieźle, jednak wszystkie pieniądze wydawał na próby "pomocy" swej małżonce (zostawało im tylko na muchy w konserwie). Pan żaba wysyłał żonę do najlepszych specjalistów tak w kwestii edukacji jak i w dziedzinie piękna, stosujących najróżniejsze metody (także niekonwencjonalne) niestety bez skutku. Po 20 latach zaczynał już wątpić w to, czy ich sytuacja jeszcze może się zmienić.
Wtedy to po raz pierwszy usłyszał legendę o złotej muszce. Zgodnie z nią każdy, komu udało się złapać złotą muchę, mógł zażądać spełnienia czterech życzeń, a z uwagi na wielką moc muszki, mogło to dla szczęśliwego "łowcy" oznaczać całkowitą odmianę życia. Z początku sceptycznie nastawiony, z czasem pan żaba uznał, że to jedyna nadzieja dla jego żony (i tym samym dla niego) na lepsze życie i spełnienie marzeń.
W czasie gdy pan żaba zbierał wszystkie możliwe informacje na temat złotej muszki (gdzie występuje, czym się wyróżnia, jak ją złapać etc.), pani żaba szykowała ekwipunek na ich wspólną wielką wyprawę: naszykowała m. in. zapas much w konserwie, czajnik, patelnię, ciepłe szaliki a także wielką siatkę na owady. Ostatnim problemem do rozwiązania pozostawał transport: z uwagi na to, że złotą muszkę znaleźć można było bardzo, baardzo daleko, potrzebowali szybkiego i wytrzymałego środka transportu. O dziwo udało im się znaleźć kogoś, kto spełniał wszystkie kryteria, a do tego nie żądał zbyt wygórowanej zapłaty. Był to jerzyk, ptak niezbyt duży, ale za to bardzo szybki (o ile nie najszybszy spośród ptasiej braci) i niezwykle wytrzymały. To właśnie on zgodził się zabrać małżeństwo żab do Owadziego Królestwa na krańcu świata, gdzie pośród niezliczonej rzeszy owadów najróżniejszych gatunków żyła także złota muszka.
Jerzyk próbował dowiedzieć się, czy rzeczywiście konieczne są te wszystkie sprzęty załadowane do wielkiego tobołka przez panią żabę, jednakże pierwszy rzut oka na groźną minę pani żaby wystarczył, by zrezygnował z prób dyskusji. Małżeństwo żab wdrapało się na grzbiet jerzyka i wyruszyli w niezwykłą podróż. Dzięki niezwykłej sile i zwinności niepozornego ptaka, cała trójka wkrótce zbliżyła się do Owadziego Królestwa.
Powietrze zaciemniła chmura owadów, widoczność spadła niemal do zera. Jednak odważni podróżnicy nie tracili ducha i wytężali wszystkie siły, by w tym wielkim roju wypatrzyć tę, dla której porzucili wszystko i zdecydowali się wybrać na kraniec świata. Ich determinacja została nagrodzona, pani żaba zdołała wypatrzyć złotą muszkę przefruwającą nieopodal. Gdy pan żaba był już bardzo bliski schwytania złotego owada, stało się coś strasznego: wierny jerzyk okazał się nie być tak wierny, jak przypuszczali i od samego początku zaplanował zdradę - chciał złapać złotą muszkę tylko dla siebie. Wykonał szybki obrót licząc na to, że niespodziewający się niczego pan i pani żaba od razu spadną na ziemię ginąc z kretesem. Pan żaba zgodnie z jego przewidywaniami padł ofiarą podstępu jerzyka i zanim zdążył zdać sobie sprawę z tego, co się dzieje, leżał już bez tchu na ziemi.
Chytry plan jerzyka nie przewidział niezwykłej zapobiegliwości pani żaby, która w obawie przed własnym zasłabnięciem przywiązała siebie i tobołek do ciała ptaka. Choć nie była mądra, szybko zdała sobie sprawę, że jej kochany mąż nie żyje a ona w każdej chwili może podzielić jego los. Z niezwykłą jak na żabę zręcznością wyciągnęła swą ukochaną patelnię i bez namysłu zdzieliła nią wiarołomnego jerzyka w głowę. Gdy zaczęli spadać, pani żaba błyskawicznie chwyciła swą wielką siatkę na owady i dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności zdołała nie tylko złapać złotą muszkę, ale także przeżyć upadek lądując na stercie miękkich liści.
Jak się okazało legenda nie kłamała, złota muszka przemówiła żabim głosem prosząc o wolność w zamian za spełnienie dowolnych czterech życzeń. Uradowana pani żaba jednym tchem wyrecytowała upragnione z dawien dawna życzenia mądrości, piękna i bogactwa. Wystarczyło jedno machnięcie skrzydełek i trzy życzenia pani żaby zostały spełnione z nawiązką: była teraz najpiękniejszą, najmądrzejszą i najbogatszą żabą na świecie. Gdy muszka spytała o czwarte życzenie, wzrok pani żaby skierował się w stronę ciała jej ukochanego męża. Do głębi wzruszona jego poświęceniem i wiernością mimo wszelkich kłopotów, pani żaba poprosiła o zwrócenie mu życia. W momencie, gdy zdumiony pan żaba stawał na nogi, złota muszka odlatywała już w swoją stronę..
Po pełnej przygód podróży do domu, pan i pani żaba wiedli szczęśliwy żabi żywot do końca swoich dni, a ich wzajemna miłość i niezwykłe przygody są w żabim świecie wspominane do dziś.

niedziela, 6 listopada 2011

Z dawnych czasów

W naszych ponowoczesnych czasach oszałamiającą wręcz karierę zrobiła jedna literka. E – bo o niej tu mowa – czytana z angielska jako „i” podbiła niemalże wszystkie dziedziny naszego życia. Mamy e-maile, e-rejestracje, e-pity, e-sądy, e-rozkłady jazdy, e-legitymacje, e–zakupy. Te ostatnie (poprzednie zresztą też) mają niewątpliwe plusy - często dają możliwość znalezienia przedmiotów, których odszukanie na własną rękę, bez internetu, byłoby o wiele trudniejsze.

W taki właśnie sposób, jakiś czas temu, zdobyłem pewien stary list. Nazwisko jego nadawcy, którym był greckokatolicki biskup przemyski Konstantyn Czechowicz, zapewne nic Wam nie mówi. Nawet być może w tym momencie w Waszych mózgach zapaliła się lampka z napisem „suchar” i macie zamiar przerzucić się na Pudelka. Nie róbcie tego. Postaram się udowodnić, że coś, co nie jest „e”, też może być ciekawe. A pamiątki przeszłości wcale nie muszą ustępować finezją i artyzmem wytworom naszych czasów. Wręcz przeciwnie.

Na pierwszy rzut oka, list biskupa Czechowicza wcale nie zachęca, aby zapoznać się z jego treścią. Ot, kawałek starego papieru, pomięty i poplamiony przez starość. Na dodatek, gryzie w oczy odręcznym pismem i archaiczną pisownią języka ukraińskiego. Gdy jednak przyjrzymy mu się bliżej, kreski układają się w litery, litery w słowa, słowa – w zdania, a zdania - w sensowną całość. Całość na tyle interesującą i piękną, że postanowiłem nie zamykać jej w swojej teczce, lecz podzielić się nią z Wami. Oto i ona:

KONSTANTYN

z Bożej łaski i błogosławieństwa Świętej Stolicy Apostolskiej

biskup przemyski, samborski i sanocki*.

Umiłowanej w Chrystusie, Czcigodnej Anastazji Struś, wieśniaczce w Pełkiniach,

pozdrowienie i arcypasterskie błogosławieństwo!


Z doniesienia czcigodnego urzędu parafialnego w Pełkiniach miło nam było dowiedzieć się, że Wy, czcigodna Pani, przejęci duchem prawdziwej pobożności i gorliwości o chwałę Bożą i o zbawienie swojej duszy, ofiarowaliście 200 koron na odnowienie starego obrazu Przeczystej Panny Marii do budującej się cerkwi w swojej wiosce.

Owa, jak na obecne przykre czasy, tak szczodra Wasza ofiara, świadczy dobitnie o Waszej żywej wierze i gorącej miłości do Pana Boga, o Waszym przywiązaniu do swojego św. Kościoła oraz do swojego przepięknego św. Obrządku. Tym czynem miłości do Boga daliście piękny przykład do naśladowania swoim współmieszkańcom, aby oszczędzali i przynosili swoje grosze jako ofiarę dla chwały Bożej, za którą Bóg tak szczodrze nagradza swoich ofiarodawców niebieskimi darami. „Radosnego dawcę miłuje Bóg”, mówi św. Apostoł Paweł (2 Kor 9,7), a „jaką miarą mierzycie, odmierzy się Wam”, upewnia nas sam Jezus Chrystus (Łk 6, 38).

Z prawdziwą radością wyrażamy Wam, czcigodna Pani, za waszą pełną miłości ofiarność, za wasze wzorcowe, religijne życie, nasze uznanie i pochwałę, a zarazem udzielając Wam naszego arcypasterskiego błogosławieństwa, prosimy Boga, aby stokrotnie wynagrodził Waszą ofiarę, aby na każdym kroku chronił Was od wszelkiego zła, zachował w mocnym zdrowiu na mnogie lata, a kiedyś, po szczęśliwie przebytej wędrówce tego życia, pozwolił Wam dołączyć do liczby swoich chorążych niebieskich.

Dano przy naszej katedralnej świątyni Narodzenia Św. Jana Chrzciciela w Przemyślu** dnia 18 maja 1908 roku.

+ Konstantyn

biskup

Parę słów mojego komentarza jako historyka. Pewnie dziwić Was może, że biskupowi Konstantynowi chciało się wysyłać tak piękny list do jakiejś wieśniaczki w zapadłej dziurze. Sprawa staje się o wiele bardziej zrozumiała, kiedy przeniesiemy się w czasie do maja 1908 roku. W Galicji Wschodniej, a więc i w okolicach Przemyśla, panuje wtedy straszliwa bieda. Kto miał trochę grosza, często był rzymskim katolikiem, natomiast wierni biskupa Czechowicza to przede wszystkim biedne chłopstwo, bez pieniędzy i nadziei na lepszą przyszłość. Jedni masowo wyjeżdżali za Ocean w poszukiwaniu chleba i dostatniego życia. Inni niekiedy polonizowali się i przechodzili na obrządek łaciński, który kojarzył się z prestiżem i karierą. Niewątpliwie, miał rację biskup Czechowicz, pisząc o „obecnych przykrych czasach”. W takiej sytuacji datek rzędu 200 koron (wówczas to prawdziwa góra kasy) przez grekokatolika wymaga szczególnej pochwały. Tym bardziej, aby i inni wierni greckokatoliccy, idąc za tym przykładem, mogli zerwać z obrazem biednego Kościoła chłopskiego. Wówczas cerkwie greckokatolickie mogły zacząć rywalizować o prestiż z kościołami łacińskimi, aby wierni nie porzucali swojego obrządku. Warto też zauważyć, że ofiarodawczyni to mieszkanka wsi szczególnie narażonej na latynizację, bo położonej na pograniczu osadnictwa polskiego i ukraińskiego (Pełkinie leżą przy linii kolejowej z Rzeszowa do Jarosławia, zaraz nieopodal tego drugiego miasta). Stąd też tak mocno biskup Czechowicz podkreśla „przywiązanie do swojego przepięknego św. Obrządku”, gdzie, na samym styku dwóch kultur, łacińskiej i bizantyjskiej, mogło być to szczególnie trudne.

Refleksję nad samą treścią listu pozostawiam Wam. Czy była ona warta odgrzebywania – moim zdaniem tak. Nie tylko dlatego, że w dobie e-maili i facebooka poplamiony kawałek papieru sprzed ponad 100 lat wygląda nieco egzotycznie.


Na dobranoc - przypisy dla hardkorów:

* Tu następuje wyliczenie dalszych tytułów biskupa Konstantyna: Prałat domowy i Asystent Tronu Papieskiego, Hrabia rzymski, Kawaler krzyża wielkiego Orderu św. Grobu w Jerozolimie i Orderu Żelaznej Korony II klasy, członek Towarzystwa Adwokatów Rzymskich św. Piotra, rzeczywisty tajny Radca Jego c[esarskiego] i k[rólewskiego] Apostolskiego Majestatu***, Członek Izby Panów Austriackiej Rady Państwa i Sejmu Królestw Galicji i Lodomerii z Wielkim Księstwem Krakowskim.

** obecny kościół oo. Karmelitów pw. św. Teresy

*** chodzi tu o cesarza Austro – Węgier