niedziela, 13 maja 2012

Uniwersytet=Wyższa Szkoła Zawodowa?

    No cóż, blog trochę podupadł w ostatnim czasie. Trudno tego nie zauważyć. Oczywiście możemy się bronić (i robimy to) tym, że brak nowych postów nie jest związany z nudą i brakiem zajęć w naszym borsuczym życiu, jest wręcz odwrotnie. Chyba każdy z nas już od dawna nie miał tyle szeroko pojętej pracy, co w ostatnich miesiącach.
 Z drugiej strony, gdyby ktoś jeszcze nie wiedział, Adam odzyskał pozycję autora najpopularniejszego/najczęściej czytanego posta, zasadniczo nie mamy z nim szans. W każdym razie publicznie gratuluję :)
   Ale nie o tym chciałem pisać. Do rzeczy. Od dłuższego czasu wpadam w irytację. Najczęściej czytając jakieś artykuły, od Wyborczej, przez Rzeczpospolitą po Tygodnik Powszechny. Wszędzie w zasadzie to samo. Lament, bo polskie uniwersytety jeszcze nie przekształciły się zupełnie w wyższe szkoły zawodowe. Jagielloński wciąż nosi dziwaczne i zbędne miano Uniwersytetu. Choć z drugiej strony zasługuje na to niezbyt pochlebne dziś określenie "produkując" nowe rzesze ludzi nie przygotowanych do zawodu, przeładowanych teorią. Teorią, brrr... Że też jeszcze jest ona do czegoś potrzebna. 
    W końcu, gdy przychodzi co do czego, liczy się działanie, i to nie byle jakie, ale skuteczne działanie. A do tego potrzebna jest przecież nie teoria, ale PRAKTYKA. Jak mawiają filozofowie, chodzi o "know-how" a nie o "know-that".
   Uniwersytety słyną z tego, że skupiają się na tym, co niemal zbędne. Czym się różni informatyka na uniwersytecie od tej samej na politechnice? Stosunkiem teorii do praktyki. Na tym pierwszym jest on szkodliwie wysoki na rzecz teorii. Podobnie jest z wieloma innymi kierunkami.
   I co tu zrobić z takim kłopotliwym, nieproduktywnym tworem? Trzeba go zreformować. Tak. Naukowcy to już przeżytek, dziś potrzebni są zawodowcy. Głównym celem uniwersytetów mają być nie badania naukowe, ale kształcenie profesjonalnych pracowników dla nowoczesnej gospodarki. 
    Jeśli o mnie chodzi, ja takiego ideału nie kupuję. I nie chodzi tylko o to, że w tak projektowanym modelu prawdopodobnie doszłoby do jakiejś dziwnej deformacji filozofii (co oczywiście byłoby dla mnie bolesne). Przed taką deformacją nie uchroniłaby się żadna nauka. Próbuje się nas przekonać, że to potrzebne, że to dla naszego dobra. A zwłaszcza dla dobra gospodarki. Jeśli się na to zgodzimy, nie zabraknie chleba i igrzysk.
    A co z tymi, którzy za chlebem i igrzyskami nie tęsknią? 
    Nie chciałbym być źle zrozumiany. Wcale nie uważam, że aktualny stan uniwersytetów w Polsce jest idealny i nie wymaga poważnych zmian. Nie zgadzam się tylko na promowane idee przewodnie. Owszem, dziś wielu z nas uczy się bez widoków nie tylko na pracę "w zawodzie", ale bez widoków na jakąkolwiek pracę. Jest nas na uczelniach zbyt wielu. Dlaczego? Żeby uczelnie mogły się utrzymać, bo im więcej studentów, tym więcej pieniędzy. Ale tym samym niższy poziom. Poważnej nauki nie da się uprawiać na masową skalę. Naukowcy zamiast zajmować się badaniami, muszą generować określoną liczbę punktów z publikacji, badań, konferencji (które bardzo często nie zasługują na miano "naukowych") i zajmować się wielką gromadą studentów "żądnych wiedzy". Choć powszechnie podkreśla się, że najlepsze efekty daje edukacja w stylu "mistrz-uczeń", formalnie jest to traktowane totalnie po macoszemu. Na tak zwane indywidualne tutoriale przeznacza się 10 godzin na semestr. Efekt tego taki, że dwie najlepsze uczelnie w Polsce ledwo mieszczą się w światowych rankingach pod koniec czwartej setki. Jestem przekonany, że Wyższe Zespoły Szkół Zawodowych w duchu promowanym aktualnie niemal wszędzie nie poprawią tego stanu rzeczy.
    Wiem, że to nieco naiwne, ale uważam, że głównym celem uniwersytetu jest nauka, poszukiwanie prawdy, działalność badawcza połączona z edukacyjną. Przygotowanie do zawodu jest cennym, ale jednak, dodatkiem.

wtorek, 24 kwietnia 2012

Andrzejowi życzymy wszystkiego borsuczego ( w komentarzach jeszcze macie okazję na złożenie  spóźnionych życzeń:))

czwartek, 5 kwietnia 2012

Życzenia z Borsuczej

Przypadł mi w udziale niebywały zaszczyt, czyli możliwość napisania posta świąteczno-wielkanocnego :) kiedy już zaczynałem na poważniej zastanawiać się, co też w imieniu Borsuczej warto byłoby przekazać w tym najważniejszym w roku czasie, dostałem niezwykły "prezent". Jak mawia często nasz papież Benedykt, wiara potrzebuje świadectwa.
I takim niezwykłym, prostym, szczerym świadectwem wiary pewnej nietuzinkowej starszej pani chciałem się z wami podzielić. Mam nadzieję, że wkrótce będę ją mógł spotkać osobiście, a póki co podzielę się jej "przesłaniem" na ten czas, które wywołało na mnie wielkie wrażenie i dało mi bardzo do myślenia na temat tego, o co chodzi w nadchodzących dniach i w tym, co przyjdzie po nich. Ok, dosyć mojego ględzenia, zostawiam was już sam na sam z tymi
pięknymi słowami cioci Marysi Okońskiej:
"Tak powiedz im to jeszcze raz - niech na nowo zakochają się w Jezusie. I jeszcze to im powiedz, że Jezusowi zależy na ich miłości. Na miłości każdej i każdego z nich. Nie tak w ogólności, ale z osobna. Dla Jezusa nie jest ważna masa. Ważny jest każdy z nich. I On chce ich miłości. Czeka na nią. Niech to wiedzą i niech się w Nim na nowo zakochają. Powiedz im to!"

piątek, 30 marca 2012

Czekając na księcia i księżniczkę z bajki

Przyczyną wielu niepowodzeń i bolesnych rozczarowań współczesnego człowieka jest rozdźwięk między jego wizjami przyszłości i oczekiwaniami, a realnymi możliwościami i rzeczywistością, która wspaniałe plany i marzenia zwykła traktować po swojemu, czyli z buta. W powyższym zdaniu nie ma nawet grama narzekania czy denerwującego jęczenia, jakie to wszystko jest niesprawiedliwe. Nie ulega wątpliwości, że w życiu im coś jest bardziej wartościowego, z tym większym przychodzi wysiłkiem. Nonsensem jest snuć idylliczne wizje, po czym czekać z założonymi rękoma, aż wszystko zrobi się samo. Nie, nie zrobi się. Realizację swoich najwspanialszych marzeń, planów, pomysłów na życie osiąga się tylko przez ciężką pracę, przede wszystkim nad sobą. Jeśli fatamorgany budowania nieba na ziemi zaczynamy traktować jako rzeczywistość, wówczas oznacza to, że lecimy w stronę w świata czystego surrealizmu. I to w dodatku na ślepo, bo na oczach mamy różowe okulary, które skutecznie przeszkadzają nam zobaczyć to, co wokół nas, takim, jakie jest naprawdę.

Owe różowe okulary są szczególnie groźne i niebezpieczne, jeśli używamy ich do patrzenia na skomplikowane sprawy relacji damsko – męskich. Najkrócej mówiąc, osoba z idyllicznymi okularkami na oczętach wyczekuje na księżniczkę lub księcia z bajki, tego jednego, jedynego, wyśnionego, wymarzonego, wyczarowanego i oczarowującego, tą jedyną, przeuroczą, przecudną, anielską, zadziwiającą i podziwianą.

Cóż to będzie za facet! Istny książę. Osobnik taki, jak na księcia przystało, winien zjawić się na pięknym, białym rumaku, odziany w srebrzystą zbroję, odbijającą słońce. W jego ręku powiewa chorągiew, najlepiej z wyhaftowanym własnoręcznie portretem swej oblubienicy. Wpatruje się w nią godzinami swoim cukierkowym wzrokiem wokalisty OneRepublic, jego wzorem czaruje ją romantycznymi tekstami i piękną grą na gitarze. Gdy tylko w pobliżu zamku księżniczki zjawia się pożerający dziewice smok, natychmiast wyrusza, odrąbuje jego siedem paskudnych łbów, po czym składa swój oręż u stóp pani swego serca. Książę nie chodzi z kolegami po knajpach, nie ogląda pojedynków Barcelony z Milanem, racząc się przy tym piwem i czipsami. Nie używa wulgaryzmów, nie pije ni kropli alkoholu, goli się codziennie, nie ma chabaziów na klacie. Jak wraca z pracy, już siodłając wierzchowca (w warunkach późnej nowoczesności: odpalając brykę) dzwoni z informacją, o której przybędzie do domu. Jeśli król (szef) wzywa go na drugą zmianę, przynosi do łóżka księżniczce śniadanie własnej roboty, nie dość że całkiem jadalne, to jeszcze nie przypalone. Nie ulega wątpliwości – książę został importowany prosto z nieba, związek z nim to życie w prawdziwym raju.

Księżniczka. Można by bez przerwy opowiadać o jej anielskim wdzięku. Ona nie chodzi, ona płynie w powietrzu na obłoku perfum. Naturalne ciepło i troskliwość wręcz z niej emanują. Z myślą o swoim księciu wysłała teściową, jeśli nie na wycieczkę krajoznawczą na Plutona, to przynajmniej na drugi koniec Europy. Naturalność, spokój, zrozumienie, wspaniałe serce, pełnia kobiecości to tylko niektóre z uroków jej wspaniałej duszy, otulonej ciałem Afrodyty. To prawdziwy anioł w ludzkim wcieleniu.

Z czasem jednak okazuje się, że książę element po elemencie traci swoją lśniącą zbroję i oręż. Terminem „moja perełka” określa butelkę piwa. Skonsumowawszy przyrządzony przez księżniczkę obiad, zamiast podziękować, beka bezczelnie. Granice swojego rewiru w zamku znaczy rozrzuconymi elementami bielizny nie pierwszej świeżości. Sportem jest dla niego wyłożenie nóg na fotel przed telewizorem. Zamiast walki ze smokiem, preferuje wydzieranie się na swoją księżniczkę i sprowadzanie jej na dno psychicznego rowu mariańskiego, żeby czasem nie poczuła się ważna czy wyjątkowa. Zredukował ją do roli kuchenko-zlewozmywarki, a zamiast jej piękna, woli kontemplować wątpliwe wdzięki panienek z teledysków Benassiego. Nie pisze już romantycznych piosenek, a zaczął preferować muzykę (?) techno, którą z pomocą okazałych kolumn zakupionych dzięki pieniążkom księżniczki, katuje nieszczęsną fundatorkę. Cóż zatem się stało z naszym księciem? Dlaczego już nie jest taki cudowny? Czy może nigdy taki nie był?

Książę zszedł na psy, pozostała jeszcze księżniczka. Ale i ona może stracić swój powab. Od pewnego czasu nie mówi o swoim księciu inaczej jako o pantoflarzu, ofermie, nieudaczniku. Jedyny dar dla niego, na jaki było ją stać, to najnowszy singiel Tomasza Karolaka, bo przecież ci ciepło-kluchowcy są tacy podobni. Stała się sztywna i zimna. Chodzić z nią za rękę to jak chodzić z drabiną, a rozmawiać z nią - to jak mówić do lodówki. Ciągle zgłasza swoje pretensje do wszystkiego. Księżniczka zamieniła się w inną bajkową postać, niestety, padło na Babę – Jagę.

Nie muszę oczywiście tłumaczyć, że cały powyższy wywód odmalowałem grubym pędzlem ironii i jest w nim sporo przesady. Bynajmniej nie jest to też zachęta do folgowania swoim słabościom i uznania przytoczonych wyżej związkowych i osobowościowych odchyłów za zgodne z normą. Chciałem tylko pokazać, że osoba oczekująca z wytęsknieniem na księcia lub księżniczkę z bajki może doczekać się tylko jednego: rozczarowania. Może pozostać całkowicie sama, ponieważ będzie odrzucać kolejnych potencjalnych kandydatów. Patrzy tylko na ich wady, które w jej oczach przesłaniają zalety. Czeka, aż zjawi się wyśniony ideał. A że taki nie istnieje, zniechęcona, zaczyna potem narzekać, że wszyscy faceci to świnie lub łajzy, lub że wszystkie kobiety to zimne sztywniaczki, lecące tylko na wypasione fury i kasę. Albo przyjmie inny sposób – będzie kończyć nieodwołalnie ledwo co zbudowane związki, skoro tylko pojawią się pierwsze ryski na ich nieskazitelnych fasadach. I jedna, i druga taktyka będzie skutkować wyłącznie samotnością, wypaleniem i pustką.

Stanąwszy w tym punkcie, trzeba wytłumaczyć najważniejszą sprawę. Truizmem będzie stwierdzenie, że budując związki, powinniśmy mieć na celu tylko jedno: miłość. A cel ten zakłada, że wszystkie relacje będziemy budować na prawdzie. Tej prawdzie, która sprawia, że przestaje się żyć marzeniami, a przyjmuje się i akceptuje bezwarunkowo zarówno siebie, jak i kochaną osobę taką, jaką jest naprawdę. Nie jesteśmy ideałami, nie sądzę też, że nimi zostaniemy. I wcale nie jest to zachęta do zaprzestania pracy nad sobą. Wręcz przeciwnie – im bardziej się kocha, tym więcej od siebie się wymaga. Dopiero po otrząśnięciu się z przesłodzonych marzeń o sielankowym życiu w krainie tapety z Windowsa, można skupić się na tym, co najważniejsze – niezależności, szczerości, uczciwości, zrozumieniu, byciu oparciem i koncentracji nie na sobie i swoich wyobrażeniach, a na kochanej osobie. Bez tego nie ma szans na budowę prawdziwej miłości, a bez miłości życie tonie w mrocznych oparach bajkowego surrealizmu.


poniedziałek, 26 marca 2012

Lego czyli układam!

Długo nie pisałem. Post i ta wiosna nie sprzyjają siedzeniu i pisaniu bloga. Ani innych rzeczy. Postanowiłem jednak ułożyć coś stosownego, (być może) na poprawę humoru Drogiego Czytelnika!

Każdy z nas niemal miał w domu 8. cud świata - klocki lego. Muszę się Wam przyznać, że ja przepuszczałem większość pieniędzy, które miałem w dzieciństwie właśnie na klocki lego. Trzeba też powiedzieć, że była to trafiona inwestycja. Wikipedia podaje mi tu, że nazwa tego cudu pochodzi od duńskiego "leg godt" - "baw się dobrze". Ja ostatnio słyszałem na wykładzie z filozofii o wiele fajniejszą interpretację, że to słowo pochodzi od greckiego λεγειν, które przed Homerem miało znaczyć "zbierać", w sensie "układać".
Starożytni Grecy w konwencji Lego
Celem klocków Lego jest właśnie układanie (ale też zbieranie!). Bywa tak, że budując wieżę lub określony zestaw, mamy plan, a tu niestety okazuje się że jakaś część jest zgubiona. Albo gdy wymyślamy coś nowego - nagle jeden z klocków na samym spodzie przeszkadza tak, że musimy wszystko zaczynać od nowa (jak w życiu). A wszystko przez to, że nie zaplanowaliśmy wszystkiego dokładnie. Są i tacy, którzy wtedy niszczą klocki (lub dodają fałszywki, zastępniki, krzywo je dopinają) i wychodzi coś okropnego albo nie-legowa konstrukcja. Tak było w przypadku głośnego projektu Zbigniewa Libery, polskiego artysty.

Nie chcę wnikać w tą pracę, ani ten temat. Chcę pokazać Wam po prostu możliwości wykorzystania lego. Trzecia, moja ulubiona, to przedstawianie faktów za pomocą klocków. Brytyjski dziennik the Guardian umieścił w zeszłym roku scenki rodzajowe, sporządzone przez dziennikarzy - możecie obejrzeć je tutaj:
http://www.guardian.co.uk/lifeandstyle/gallery/2011/dec/13/2011-lego-year-news-pictures#/?picture=383194810&index=6

Czwarta możliwość to oczywiście promocja za pomocą lego, wykorzystanie ludzików, zdjęć z klockami do prezentacji produktów, przekonań, innych marek itp. Klocki lego podbiły świat. A zaczęło się od "leg godt" - "baw się dobrze".

Skąd wziął się ten sukces? Oczywiście, oprócz absolutnej niesamowitości, rewelacyjnej "grywalności", klocki te same w sobie odzwierciedlają bardzo ważną cechę twórczego działania ludzkiego: że są "po nic". Wpadliśmy w pułapkę "skedulowania" (od ang. to schedule - zaplanować) jak pisał Mateusz Matyszkowicz. Wszystko musimy mieć dokładnie wpisane w notesik, również układanie klocków z dziećmi/młodszym rodzeństwem/współlokatorami.

A gdzie hm... miejsce na bezinteresowność? Na sztukę, spokojne przetrawienie informacji, wytworzenie czegoś? Tego naprawdę nie da się ułożyć, zaplanować.

poniedziałek, 19 marca 2012

światłem i cieniem, czyli blog zwany Sztuką

Pozostałe Borsuki zapewne pokręcą nosami, że idę po najmniejszej linii oporu. No cóż, tym do czego za moment Was odeślę, żyję na co dzień, więc...niech kręcą - trochę wczesnowiosennych ćwiczeń dobrze im zrobi. Byłbym wyrodnym narzeczonym (nius dla Śpiochów!), gdybym, prędzej raczej niż później, nie podzielił się z Wami blogiem mojej Narzeczonej. W ogóle, niepropagowanie zawartości tego bloga szkodzi (a przynajmniej nie pomaga) światu i powinno być karalne. Zbyt mało jest w dzisiejszym artystycznym mainstreamie zdrowej sztuki. Magda ją przywraca, rozwija i naprawdę o nią walczy, więc warto Ją trochę w tym zadaniu wesprzeć. Wejdźcie, zatrzymajcie się na chwilę, znajdźcie coś dla siebie, skomentujcie jeśli macie ochotę*. Każdy znajdzie coś dla siebie. Moim ulubionym działem jest "rysunek, grafika" i "lepione".  Nie żebym chciał Wam coś sugerować. Blog spełnia bardziej funkcję portfolio, niż profesjonalnej galerii prac. Nie wszystko jest opisane, niektóre projekty są bardziej użytkowe niż artystyczne (co nie zmienia faktu, że i tak są artystyczne). I wiecie co? Mam dla Was dobrą wiadomość: czarnych kwadratów na czerwonym tle brak. Jeśli chcecie zinterpretować którąś z prac, nie musicie wcale budować w myślach rozległych wywodów typu "co autor miał na myśli?". Dobrze, wystarczy gadania. Nadobne Panie, Szanowni Panowie, zostawiam Was sam na sam z blogiem.** Podzielcie się z fejsbukowym światem jeśli się spodoba. Piękno zachowywane dla siebie gaśnie (pewnie ktoś to już przede mną powiedział).

Poniżej jeden z moich ulubionych. Poważny temat -z życia wzięty.

Dumny Narzeczony, MPJ.

*jednak lepiej na tym blogu - walka o Wasze komentarze nigdy nie ustaje na Borsuczej. A zapewniam, że dotrą także do oczu Autorki prac.
** tytuł oczywiście portugalski, musiałem mieć jakiś wkład...

poniedziałek, 12 marca 2012

Znaleziona zguba

Jeszcze w piątek myślałem, że tym razem mój post osiągnie szczyt egzystencjalnego pesymizmu. I gdybym go zdążył w piątek napisać, pewnie dziś łapałbym się za głowę :) Na szczęście miałem pilniejsze sprawy. Cóż zatem się stało przez tych kilka dni?
Teoretycznie nic "nadzwyczajnego", choć w praktyce o wiele, wiele więcej. W sobotę o 6:30 rano wsiadłem do autobusu, by po 3 godzinach znaleźć się na Dworcu Głównym PKS we Wrocławiu. Jeszcze nie zdążyłem dobrze wysiąść gdy zauważyłem czekających na mnie Martę i Adama. Z kilkumiesięcznym opóźnieniem udało mi się wyrwać z niekończącego się wiru spraw do załatwienia i udać do nich z wizytą "poślubną". Po-ślubną, bo wbrew przyjętym "racjonalnym" zwyczajom postanowili nie czekać na koniec studiów, stabilną karierę i ustawienie w życiu żeby móc powiedzieć sobie, że się kochają i chcą do tego wszystkiego dążyć już razem, jako rodzina.
Nie było mnie na ich ślubie i weselu, pracowałem wtedy w Amsterdamie i choć bardzo chciałem, nie miałem jak dojechać. To był jeden z tych dni w życiu, kiedy człowiek najbardziej potrzebuje daru bilokacji, ale jakoś się on nie pojawia. Byłem pewien, że dużo szybciej uda mi się do nich pojechać, planowałem zrobić to w październiku. Ale, jak to zwykle u mnie, działam skutecznie, tyle że powoli i z opóźnionym zapłonem. Grunt, że z października nagle zrobił się marzec. Uznałem, że dość już szukania dobrego terminu, bo i tak się nie doczekam, po prostu sprawdzam czy są wtedy w domu i jadę. Na szczęście byli. Choć we Wrocławiu jest wiele innych osób, z którymi także chciałem się spotkać, ten weekend postanowiłem poświęcić tylko im.
Spędziłem z nimi 36 godzin. Zobaczyłem zdjęcia i film ze ślubu i wesela (zrobiło mi się kilkadziesiąt razy bardziej żal, że byłem tylko duchowo), zostałem bardzo konkretnie i pysznie (luksusowo jak na żywot studencki) nakarmiony, przeżyłem wieczorny spacer na osiedlową górkę (niezły widok na Wrocław nocą), poranną mszę niedzielną z "ostrym" kazaniem, poza tym ileś godzin rozmów przy herbacie najwyższej jakości (jako chemicy mieli na to dowody) na bardzo różne tematy. I oczywiście kilka godzin snu.
Zasadniczo nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło. Zwykła wizyta u rzadko widywanych przyjaciół. Ale gdzieś w tej całej normalności nawet nie szukając znalazłem skarb. Kiedyś spotkałem cytat dobrze to określający. Autora nie pamiętam, ale tekst mogę przytoczyć: "Nadzieja przychodzi do człowieka wraz z drugim człowiekiem". Tak sobie teraz myślę, że to były najlepsze (jak dla mnie) rekolekcje wielkopostne.

piątek, 2 marca 2012

W innym miejscu

Dziś będzie nieco refleksyjnie, nieco liturgiczno – teologicznie. Pamiętacie pewnie ostatni Karolowy tekst, wprowadzający P. T. Czytelników w Wielki Post. Chciałbym uderzyć w podobne klawisze, choć w zupełnie innej tonacji. Nie będę pisał o górujących nad okolicą brzydkawych kościołach z fałszywym śpiewem. O, nie. W naszym Krakowie miejsce, w którym możemy doświadczyć w praktyce tego, o czym zaraz napiszę w teorii, absolutnie nie dominuje nad swoim otoczeniem. Żeby je znaleźć, trzeba nieco wytężyć wzrok. Cerkiew greckokatolicka Podwyższenia Krzyża Świętego, bo o niej tu mowa, nie wyróżnia się specjalnie spośród innych budynków na ulicy Wiślnej, nieco lepiej jest widoczna od strony Plant. Kiedy już trafimy do jej pięknego wnętrza, możemy w tym wielkopostnym czasie natrafić na szczególne bizantyjskie nabożeństwo, zwane Liturgią Uprzednio Poświęconych Darów.

Jak przyznacie, brzmi dość nietypowo, może nawet zbyt skomplikowanie. Zacznijmy zatem od wyjaśnienia, czym ona jest. Najzwięźlej rzecz ujmując, są to nieszpory z komunią świętą, celebrowane w okazałej formie. Nabożeństwo to odprawia się wyłącznie w pierwsze dni Wielkiego Tygodnia oraz we środy i piątki Wielkiego Postu. W tradycji bizantyjskiej nie ma bowiem zwyczaju celebrowania Eucharystii w dni powszednie tego okresu liturgicznego, czyli od poniedziałku do piątku. Ta bowiem jest uroczystym i radosnym spotkaniem ze zmartwychwstałym Chrystusem, co koliduje z wymową Wielkiego Postu. A dlaczego Uprzednio Poświęconych Darów? Dlatego, bo nie dokonuje się nań konsekracji chleba ani wina, a komunii udziela się z chleba uświęconego na Liturgii w poprzednią niedzielę.

Przytaczanie słowo w słowo jej wszystkich przepięknych formuł nie ma tu sensu, pod koniec tekstu szukajcie odnośnika do pełnego tekstu. Sam skupię się na zaledwie paru fragmentach i gestach, które, moim zdaniem, zasługują na szczególną uwagę.

Na czoło wysuwa się tu modlitwa św. Efrema Syryjczyka, powtarzana podczas Liturgii kilka razy. Brzmi ona: „Panie i Władco życia mojego, oddal ode mnie ducha próżności, rozpaczy, pychy i czczych słów. Obdarz mnie, sługę Twojego, Duchem czystości, pokory, cierpliwości i miłości. Tak, Panie, Królu, daj mi również ujrzeć moje grzechy, abym nie osądzał brata mojego, albowiem błogosławiony jesteś na wieki wieków. Amen”.

Warto także zwrócić uwagę na hymn śpiewany podczas tzw. Wielkiego wejścia (jeśli przerażają Was te specjalistyczne terminy, nie stresujcie się, to w praktyce naprawdę są piękne rzeczy): „Teraz Moce niebieskie niewidzialnie służą z nami. Oto bowiem wchodzi Król chwały. Oto jest przenoszona dokonana Ofiara mistyczna. Przystąpmy z wiarą i miłością, abyśmy byli uczestnikami życia wiecznego”.

Jeśli chodzi o symboliczne gesty, najmocniejsze wrażenie robi tzw. niski pokłon – czyli skłon twarzą do samej ziemi. Postawa taka, która dla przedstawicieli świata zachodniego może kojarzyć się z islamem, jest typowa dla Kościoła bizantyjskiego w okresie Wielkiego Postu. Symbolizuje oczywiście pokorę, uniżenie się i pokutę. W czasie Liturgii Uprzednio Poświęconych Darów przyjmuje się ją kilka razy. Przykładowo, po pierwszym czytaniu kapłan staje przed wiernymi z zapaloną świecą i kadzielnicą w rękach i ze słowami „Światło Chrystusa oświeca wszystkich” czyni nad nimi znak krzyża, a ci padają na twarz trzykrotnie.

Wkrótce po tym obrzędzie kapłan okadza ołtarz z czterech stron, poczynając przy tym śpiewać: „Niech dopełni się modlitwa moja jak kadzidło przed Tobą, wzniesienie rąk moich- ofiara wieczorna”. Wersetem tym przeplata się następne fragmenty psalmu 141. W tym czasie wierni na przemian klęczą i stoją, a na koniec padają na twarz. Podobnie należy upaść na twarz podczas przenoszenia konsekrowanych darów z bocznego ołtarza na główny.

Może się wydawać, że taka forma modlitwy wielkopostnej wydaje się zbyt przerysowana i teatralna. Wcale tak nie jest. Całym sednem w Liturgii Uprzednio Poświęconych Darów nie są gesty, padanie na twarz i opary kadzidła, a piękne, głębokie teksty, rzucające czasem zupełnie inne światło na Wielki Post i jego przeżywanie. Oczywiście gorąco Was zachęcam, abyście przekonali się na własne oczy i uszy, jak piękna jest Liturgia Uprzednio Poświęconych Darów. A jeśli nie znajdziecie czasu, aby zajrzeć do jakiejkolwiek cerkwi greckokatolickiej w swojej okolicy we środy lub piątki wczesnym wieczorem, przeczytajcie chociaż pełny jej pełny tekst: http://www.mblaza.jezuici.pl//articles.php?lng=pl&pg=131.

Czas poświęcony na jego lekturę, zwłaszcza uprzednio przed Liturgią Uprzednio Poświęconych Darów, nie będzie czasem straconym.

Ps. Zdjęcie może być trochę mylące, bowiem ewidentnie nasuwa na myśl jakieś nabożeństwo rzymskokatolickie. Otóż wykonałem je w dawnym kościele oo. Bernardynów we Lwowie, który obecnie jest cerkwią greckokatolicką. A co można zobaczyć w tym pięknym mieście – to już temat na następny post.

sobota, 18 lutego 2012

W każdym miejscu.

Ostatnimi czasy chłopcy rozkręcili się na blogu. Andrzej wbił się na pierwsze miejsce listy postów wszechczasów. Adam stracił to miejsce (twierdząc, że A. B. pisze na "populistyczne" tematy). Michał próbował zrobić psychoanalizę obywateli Borsuczej (i nie tylko;) na podstawie znakomitej gry - nie było to jednak na tyle interesujące, by przyciągnąć tak duże zastępy czytelników jak tekst Andrzeja. Co populizm, to populizm...

Ja natomiast pochłonięty pracą i sesją, nie miałem nawet czasu, by - tak jak chłopcy - uciekać od egzaminów w pisanie postów i śledzenie statystyk bloga. Z przerażeniem patrzę na to jak zbliża się jeden z najważniejszych okresów w roku - Wielki Post. Z przerażeniem, bo przecież dopiero co (2 tygodnie temu) skończył się okres Bożego Narodzenia, jeszcze niedawno kolędy śpiewali. Czas płynie coraz szybciej. Nawet  pozycje na blogu ulegają ostatnio dynamicznym zmianom.

Bycie na pierwszym miejscu jest bardzo istotną sprawą - nie tylko w kontekście blogowej popularności. Wielki Post jest czasem, jak powiedział ktoś mądry, w którym próbujemy ustawić Pana Boga na pierwszym miejscu w naszym życiu (bo jak stwierdził św. Augustyn - jeśli Bóg na pierwszym miejscu, to wszystko jest na swoim miejscu).

Czas postu zawsze był ważny, pamiętam jak od małego lubiłem chodzić na drogę krzyżową, a od czasu gdy zostałem ministrantem (czyli gdzieś w II klasie gimnazjum), jako najwyższy (w szóstej klasie miałem niemal 180cm:), miałem zaszczyt nosić krzyż na czele tłumku, który w Grzymałkowie ma zwyczaj tworzyć "procesję" drogi krzyżowej. I nie miało to nic wspólnego z populizmem.

Parafia w Grzymałkowie, bardzo nietypowa, nie była dla mnie źródłem rozwoju duchowego - raczej słabe kazania, brak jakiejkolwiek wspólnoty (oprócz Sióstr Różańca), a jedyny temat wokółkościelny poruszany przez parafian to domniemane błędy i "wykroczenia" proboszcza. Nie wiem dlaczego, ale w ciągu roku lubiłem tam chodzić tylko na drogę krzyżową - być może ze względu na to trzymanie krzyża. Niosąc go przed sobą, ciężko jest patrzeć na coś innego, dlatego też musiałem (siłą rzeczy) skupić się właśnie na Nim. W innych momentach brzydki śpiew, harmider wśród ministrantów czy zawodzenie babć skutecznie wyrywało z jakiejkolwiek "zadumy" i nie pozwalało Panu Bogu na uobecnienie, na to należne pierwsze miejsce w liturgii.

Można długo pisać o Grzymałkowie, o moim rodzinnym domu i wielu innych sprawach. Można narzekać, ale - jak mówią - po co? Zawsze uważałem, ze narzekanie (choćby uzasadnione) jest bez sensu. Zatrzymam się na jednej sprawie - samym kościele. Jest wielki. Legenda wiejska mówi o tym, że chłopi specjalnie jechali na Jasną Górę i krokami mierzyli ichniejszą bazylikę - tak, żeby ich świątynia była większa. Jest większa, istotnie.
Kościół w Grzymałkowie pw. Przemienienia Pańskiego
No dobra, nie jest ładny. Podobno wygląda jak wielka remiza (ze względu na czerwony dach). Ale gdy tylko ktoś przyjeżdża już na Grzymałków, to jednym z ważniejszych punktów takiej wycieczki jest właśnie zwiedzanie kościoła. Coś dziwnego musiało tkwić w mentalności proboszcza i parafian, skoro wybudowali sobie taki "ósmy cud świata". Często staram się podtrzymywać nadzieję, że to dowód na ich cześć dla Boga. Nie chcę pytać co w ich intencji stało na pierwszym miejscu.

W moich spacerach po okolicy bardzo lubię patrzeć w stronę kościoła. Jak powszechnie wiadomo, Grzymałków położony jest w najbardziej wysuniętej na zachód części Gór Świętokrzyskich. Jest tam mnóstwo różnych wzgórz, dolinek i rzeczek przecinających coraz częściej zdziczałe pastwiska i tereny uprawne. Jednak z niemal każdego miejsca widać wieżyczkę, ten brzydki czerwony daszek, który przypomina mi nie tylko o słabości parafii, ale też o samym Panu Bogu. On przychodzi najbardziej do grzeszników, pozwala im na budowę tak śmiesznego kościoła, być może po to, by musieli go za każdym razem widzieć (co najmniej z odległości 15-20 km!)?

To jakieś 2-3 km od kościoła, ale ta wieża naprawdę "wystaje" ponad horyzont...

To przypomina mi o ważnym stwierdzeniu, na Wielki Post. Że Bóg nie ma być na pierwszym miejscu. On ma być w każdym miejscu naszego życia. Tak jak kościół w Grzymałkowie jest w każdym miejscu na terenie parafii. Być może można byłoby - per analogiam - stwierdzić, że skoro kościół jest na pierwszym miejscu wśród wszystkich budynków, to dzięki temu jest i w każdym miejscu. Ale z Bogiem tak chyba nie jest. Bowiem możemy go ustawić na pierwszym miejscu, przeznaczać większość naszego czasu na modlitwy. Ale to nie wystarczy, bo gdy z krzykiem wyskoczymy na naszych przyjaciół, zapomnimy o człowieku w domu, szkole czy pracy, albo - przede wszystkim - o sobie, to nie będzie możliwy dialog. A dialog jest podstawą zarówno naszego poszczenia, jak i działania z innymi. Dlatego tak lubię ten grzymałkowski kościół, który podczas letnich spacerów uderza mnie swą siermiężnością i otwiera - zadając pytanie: w widzisz kto jest w każdym miejscu? :)

PS. W tym kontekście bardzo polecam książkę Abrahama J. Heschela "Pańska jest ziemia"  - http://www.esprit.com.pl/101/Panska-jest-ziemia-Wewnetrzny-swiat-Zyda-w-Europie-Wschodniej.html


sobota, 11 lutego 2012

Wielka Gra

Wszystkie osoby, którym nieobcy jest Internet, a więc i Wy, nasi wierni czytelnicy, poczuły zapewne na swych plecach złowieszczy oddech potwora zwanego ACTA. Podczas gdy świat zjednoczył się (na moment) w heroicznej krucjacie mającej na celu powstrzymaniu smoka przed krążeniem nad oceanem maili, a także atakiem na przedpola facebooka, zdania Borsuków okazały się być nieco podzielone. Nastała sroga zima, śpimy sobie w norach snem sprawiedliwego, a tyle hałasu wokół ACTA na zewnątrz jedynie wybija nas z tego jakże błogiego letargu. Jak głosi wiersz na przesławnych drzwiach naszej toalety, borsuk jest istotą niewielką i sympatyczną. Nie dajcie się zwieść poezji. Okazuje się, że borsuk jest zwierzęciem o myśleniu wybitnie (i podwójnie) strategicznym (co oczywiście nie pozbawia nas sympatii). Już tłumaczę.
Jak wspominałem, nasze odczucia co do ACTA są mieszane, postanowiliśmy więc, niczym prawdziwi stratedzy, przeczekać niepokojące zjawiska, nie dać smokowi satysfakcji i przygotować się porządnie na odparcie prawdziwego ataku. Na wszelki wypadek przenieśliśmy zbrojenia z podatnej na ewentualne ataki sfery wirtualnej w rzeczywistość borsuczej nory. Nasze przygotowania wyglądają mniej więcej w ten sposób: średnio co dwa dni, w głównej (bo większej i liczniej zamieszkanej) norze, rozkładamy mapę świata i włączamy strategiczne myślenie. Czasem wchodzimy w sojusze, innym razem walczymy przeciw sobie, rozwijamy kulturę, tworzymy podstawy silnej gospodarki, odkrywamy najnowsze technologie. Wszystko po to oczywiście, aby rozwijać twórcze myślenie, umiejętnie wychodzić z trudnych sytuacji, co z kolei ma nam pomóc w realnym życiu. Jeśli od kilku zdań nie wiecie o czym piszę, rozwiązanie kryje się w czterech słowach - Civilization: The Board Game (tutaj ukłony w stronę Anny Pająk, która sprezentowała Carolusowi rzeczoną grę). Oczywiście w imieniu wszystkich Borsuków szczerze polecam zakup, ale chciałbym przedstawić Wam szczególnie ciekawe zjawisko. Żeby zrozumieć o co chodzi, wystarczy Wam wiedzieć, że w grze chodzi o doprowadzenie swojej cywilizacji do jednego z czterech zwycięstw (tu do wyboru: militarne, technologiczne, kulturowe, ekonomiczne). Otóż po kilku pięciogodzinnych "partyjkach" okazało się, że tak bardzo złożona gra odzwierciedla nasze cechy charakteru.

















O Karolu
dowiadujemy się, że jest świetnym strategiem, harmonijnie rozwijającym swoją cywilizację, co jak dotąd zaowocowało kilkoma zwycięstwami. Należy także wspomnieć, że jest obrzydliwym manipulatorem (czyli zręcznym dyplomatą) co przysparza mu przyjaciół w początkowej i środkowej fazie gry, a wrogów kiedy jego zwycięstwo staje się pewne.

Andrzej, być może nie do końca wybudzony ze snu zimowego, zazwyczaj koczuje gdzieś w rogu mapy, nie atakując nikogo. Zachowuje dystans, z każdą grą coraz mniej ufając złotym ustom Karola. Jego niepozorność i bezkonfliktowość doprowadziła go jednak do zwycięstwa ekonomicznego (co bardzo sobie ceni :))

W przypadku Adama sytuacja nieco się komplikuje - na początku nie chciał grać, tłumacząc się kołataniem serca(phi!), kolokwiami(wszyscy je mamy), skomplikowanymi zasadami (dlatego gra jest taka wciągająca!). Jednak kiedy usłyszał kolejny triumfalny okrzyk radości po odkryciu samolotów, lotów kosmicznych itp., a być może także ze względu na fakt, że graliśmy z Chłopakami w tej części pokoju, w której zazwyczaj stoi jego łóżko, Adam przyłączył się ochoczo do kolejnej rozgrywki. Muszę w tym miejscu stwierdzić, że Adam Szczupak nas przeraził. Bardziej nawet niż widmo ACTA. Już na początku gry, kiedy normalni ludzie rozwijają rybołówstwo, inwestują w sztukę, Adam grający Niemcami rozpoczyna zbrojenia. Zaczyna się od niewinnych pikinierów, łuczników, jednak po chwili okazuje się, że miecze zamieniają się w karabiny maszynowe, a kamienie katapult w kule armatnie. Jednym słowem, Adam sieje zniszczenie i wzbudza postrach każdej sąsiadującej z nim cywilizacji.

Co do mnie
...mam nadzieję, że pozostałe Borsuki jakoś to skomentują. Zdaje się, że mimo świetnego startu i ogólnego prosperity w środkowej fazie gry, czegoś brakuje pod koniec rozgrywki, co sprawia, że zazwyczaj przegrywam o jedną turę (zazwyczaj, bo mam też zwycięstwo technologiczne na koncie - pochwalę się, "żeby nie było" )

Rywalizacja, okrzyki zwycięstwa i łzy porażki sprowadziły także w nasze skromne progi szacownego dominikanina. Nie wypada mi tutaj rysować portretu psychologicznego, ale (mimo że Ojciec był przyczyną mojej porażki, ach!) muszę wspomnieć, że tak pojętnego gracza (zasady tłumaczy się około godziny), który już w pierwszej rozgrywce wykorzystuje maksimum możliwości gry z przysłowiową świecą szukać.

Kończę, bo chyba im dłuższe moje przerwy w pisaniu, tym więcej słów przychodzi mi do głowy. Po prostu zagrajcie, a być może, tak jak Karol, zapragniecie poszerzenia zestawu podstawowego o rozbudowany dodatek, który czyni rozgrywkę jeszcze bardziej emocjonującą. Szczerze polecam, nie tylko tym, którym znudziły się już typowe testy psychologiczne.

Miguel, O Grande Psicólogo.

A na deser Ojcze Nasz w suahili skomponowane specjalnie na potrzeby gry. Niezwykle umila rozgrywkę "stołową" i za nic nie chce wyjść z głowy :)


sobota, 4 lutego 2012

Bez drugiej połówki

Zapraszam na ulubiony przeze mnie typ refleksji z cyklu "rzucam się z motyką na słońce" :) Od jakiegoś czasu mam chęć zabrać głos w dyskusji o naturze związków damsko-męskich. Wiem, że nie jestem do tego uprawniony jako człowiek niepraktykujący. Ale na swoją obronę mogę powiedzieć, że słucham wielu ludzi i ich opowieści o różnych związkowych problemach. I mam w związku z tym parę myśli.
Po pierwsze uderza mnie powszechna wiara w mit (skądinąd platoński) "Drugiej połówki". Czyli jestem sobie ja i gdzieś tam ta jedna jedyna/jeden jedyny (ciekawe, że mit jest tak samo powszechny u pań jak i u panów). Gdy zdarzy się, że to jedno jedyne stworzenie odnajdzie nas a my ją/jego, to już niebo na ziemi etc. U Platona chodzi o to, że dusze kiedyś, zanim dokonał się podział na płcie, były jednością, ale potem nastąpiło rozdzielenie każdej duszy na dwie części, i teraz jedyny sposób na szczęście to odnalezienie drugiej "połówki" podzielonej niegdyś duszy. Kłopot w tym, że ta koncepcja nie jest nawet fałszywa, tylko totalnie bez sensu (jak mawia mój profesor od logiki). Często skrywana jest pod kryptonimem "pasujemy do siebie/ nie pasujemy". Zawsze miałem problem ze zrozumieniem o co tutaj chodzi.
Problematyczność wiary w ten mit dotyka wielu już "związanych". Mija okres pierwszej fascynacji i radości z odnalezienia tej jednej jedynej istoty, i okazuje się, że jednak coś z tym pasowaniem nie tak, że jednak są doskwierające obu stronom różnice. Pojawia się różnie ujmowana myśl, że to chyba jeszcze nie ta jedna jedyna istota, no bo przecież coraz bardziej dociera do kogoś, że to nie jest "moja druga połówka". Jak na mój gust takie spostrzeżenie jest zbawienne, ale sami spostrzegający mają rozliczne skłonności do niezadowolenia, marudzenia, martwienia się etc.
Na gruncie chrześcijańskim, o ile mi wiadomo, nie ma, nie było i nie będzie wśród ludzi dla nas żadnej drugiej połówki. Jedyną istotą "pasującą" idealnie do wszystkich naszych prawdziwych potrzeb jest Bóg, nie człowiek. Ale jak na mój gust do Niego nie można użyć określenia "druga połówka". Ta koncepcja nie ma sensu. Jak dla mnie jedność nie jest punktem wyjścia, ale punktem dojścia. Fascynujące jest to, że mamy możliwość dojścia do jedności na wzór jedności Trójcy z jakąś różniącą się od nas, "nie pasującą" duszą. Czyli przy sprzyjających warunkach może będzie nam dane kiedyś powiedzieć, że z Bożą pomocą udało nam się być dla kogoś (i ten ktoś dla nas) tą jedną jedyną istotą. "Kłopot" w tym, że ambitna, chrześcijańska wizja relacji damsko-męskiej jest trudna, pracochłonna, a realizacja zajmuje całe życie. Czyli jak już się na kogoś decyduję i ten ktoś na mnie, to to jest dopiero początek. Wydaje mi się to bardzo podobne do nieustannie ponawianej decyzji wiary. Tak to już jest, że o wszystko, co w życiu ważne, trzeba walczyć codziennie.
U drogiego czytelnika może się teraz pojawić pytanie: jakie w takim razie przyjąć kryterium szukania osoby, z którą można by na tak zbawienną ścieżkę wejść? Odpowiadam, że nie wiem. I szczerze powiedziawszy wątpię, by było jakieś uniwersalnie działające kryterium wyboru. Spotkałem się już (także u siebie) z takim bogactwem czynników wpływających na to, że ktoś staje się interesujący i pociągający, że nie wierzę w uprzywilejowaną metodę odnajdywania kandydata/kandydatki. Jedyne, co przychodzi mi do głowy, to że jak już ktoś jakąś metodę doraźnie opracuje, nie ma innego sposobu na bycie z kimś jak zacząć z tym kimś być.

poniedziałek, 30 stycznia 2012

Zamknij oczy, a znajdziesz się....

Dziś zapraszam Was na krótką podróż. Rozejrzycie się wokół – wszystko zachęca, aby wyrwać się stąd i udać w jakieś inne, znacznie ciekawsze miejsce. Na Waszym biurku – stos zeszytów, książek, kserówek tudzież innego badziestwa związanego z sesją. Za oknem – siarczysty mróz, przenikliwy wiatr, a nie jest to jeszcze ostatnie słowo zimy. To co, spadamy stąd? No to siup: zamknijcie oczy i zjedźcie trochę myszką w dół.



Teraz otwórzcie oczy.


Nie ma śniegu, mrozu, wiatru, sesji. Świeci letnie słońce, a my sterczymy na jakiejś pustce, po horyzont tylko pola i lasy w oddali. Znaleźliśmy się w województwie podkarpackim, dokładniej, w północno – wchodniej jego części w okolicach Lubaczowa, a jeszcze dokładniej – we wsi Stare Oleszyce. Zapytacie pewnie: A cóż nas sprowadza w tym sesyjnym czasie do jakiejś dziury, świecącej pustkami? No właśnie. W Starych Oleszycach, podobnie jak w wielu innych wioskach wokół Przemyśla, między takimi pejzażami możemy odszukać miejsce wyjątkowe - opuszczoną od ponad 60 lat cerkiew greckokatolicką. Absolutnie genialną.

Tak prezentuje się ta niezbyt wielka świątynia z zewnątrz. Nie jest też zbyt stara, bo zbudowana została w latach 1910 – 1913. Na pierwszy rzut oka, wygląda raczej odstraszająco – dach przerdzewiał, okna zostały wybite, a wokół opuszczony cmentarz. Ale kiedy otworzymy wrota, naszym oczom ukazuje się jej fenomenalne, ozdobione malowidłami wnętrze.

Jak udało mi się odgrzebać wśród starych dokumentów biskupów greckokatolickich w Przemyślu, cerkiew była „malowana w roku 1929 w prezbiterium i kopule, kosztem 2000 zł”. Z kolei na jednym z malowideł widnieje data 1930. Nazwiska autora nie udało mi się jeszcze ustalić. Część polichromii została już zniszczona, albo wskutek wybicia okien, albo przeciekania dachu, lub też działania chemikaliów i wandali. W latach PRL-u świątynia ta służyła bowiem jako magazyn nawozów i materiałów budowlanych. Najciekawsze z tego, co jednak ocalało, postaram się Wam jak najrzetelniej zademonstrować. Czas zacząć nasz wirtualny spacer.

Najefektowniejsza jest polichromia kopuły. W bizantyjskiej architekturze sakralnej symbolizuje ona niebo, aniołów i chwałę Boga. Dokładnie tak przyozdobiono ją w naszej cerkiewce. Błękit, anioły i cherubiny wśród chmur, złociste promienie – oto znaleźliśmy się w niebie.

Świątynia nosi wezwanie Opieki Matki Boskiej. Według legendy, w soborze na Blachernach w Konstantynopolu miała objawić się Bogurodzica, rozpościerając swój płaszcz ponad zgromadzonymi wiernymi. Możecie tam zauważyć cesarza bizantyjskiego, patriarchę, świętych, zwłaszcza św. Romana, autora słynnego Akatystu ku czci Matki Bożej. Ten ostatni trzyma w ręku zwój z tekstem - mimo zacieków na malowidle, jeszcze można go odszyfrować: Oto Dziewica stoi w cerkwi i z rzeszą świętych niewidzialnie modli się za nas do Boga.

Przeciekawy jest cykl czterech scenek rodzajowych, o tak uroczym i ludowym charakterze, że nie sposób pominąć tu choć jedną.

Umiera staruszek. Przez znajome już Wam pola i lasy zmierza ku niemu ksiądz greckokatolicki w pięknych, bizantyjskich szatach. Rodzina modli się wokół łóżka umierającego, a ten z przerażeniem dostrzega uśmiechającą się do niego uroczo śmierć z kosą.

Pali się drewniana chałupina we wsi. Mieszkańcy gorączkowo biegną z wiadrami. Sąsiedzi pobożnie wyszli na drogę z ikonami w rękach. A ich dom nie zajmuje się.

W falach wzburzonego morza pogrąża się okręt. Dryfujący na resztkach masztów rozbitek wyciąga rękę w stronę Maryi z Dzieciątkiem.

Chłop orze pole w czasie burzy. Na widok groźnej błyskawicy – czyni pobożnie znak krzyża.

Nie jest to kompletny przewodnik po malowidłach, które można zobaczyć na ścianach opuszczonej cerkwi w Starych Oleszycach. Sporo pominąłem, i to nie z lenistwa. Aby zobaczyć wszystkie, musicie wybrać się tam osobiście. Im szybciej, tym lepiej, bo świątynia coraz bardziej popada w ruinę, a stan polichromii pogarsza się cały czas. Z roku na rok ubywają nieodwracalnie kolejne fragmenty. Przez grzyb i zacieki kolejne anioły i święci tracą głowy, szaty i skrzydła, spadające wraz z tynkiem na zaśmieconą posadzkę.

Zdawajcie egzaminy, brońcie prace magisterskie i inżynierskie. A zdobytą wiedzę wykorzystujcie, ratując takie miejsca jak to. Piórem, klawiaturą, aparatem, miotłą, teodolitem, zaprawą murarską, czymkolwiek. Bez nich świat jest wiele uboższy. A rozpadający się i rozpływający Aniołowie z pewnością będą Wam wdzięczni.

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Szanowny Panie!

Drodzy!

Sesja w toku. Nauka pogrzebała nas w norze, ledwo trzymamy się na nogach (choć jesteśmy byka.. Tfu, borsukami z 4 roku i mamy po 0-3 egzaminy na łebka).

Chciałem napisać tylko o jednej małej rzeczy, acz ważnej i niezmiernie dającej do myślenia. Chodzi o listy, korespondencję. A dokładniej - kulturę korespondencji.
Wiadomo, kultura ta mocno straciła na znaczeniu od kiedy nie piszemy już listów na papierze (a szkoda to wielka). Zresztą, kto nie pisze, ten nie pisze :).



Zatem, o co mi chodzi? A chodzi o to, że ostatnio mam dziwną passę otrzymywania niekulturalnych maili. Wiadomo, epoka internetu, koniec z poprawnością językową, te sprawy... A to mała rzecz - przytoczę "historię korespondencji" z pewnym panem z serwisu allegro (kupowałem od niego grę planszową):

JA (15.01)
Szanowny Panie,

proszę o przesłanie danych do przelewu.
Przesyłkę proszę wysłać priorytetem (takie paczki są rejestrowane - 15zł na pewno starczy) na adres (...)
Pozdrawiam,
Karol W.

PAN (15.01)
Witam i gratuluję zakupu :)

(...)

Nie wiem ile wyniesie masa paczki, z doświadczenia wiem, że te kartoniki trochę jednak ważą, jeśli 15 zł wystarczy na koszt nadania i koperty bąbelkowej (koło 1 zł) to oczywiście tak zrobię. Paczkę wyślę najpóźniej na następny dzień po zaksięgowaniu wpłaty (zwykle w WBK przelewy mam koło 12 a akurat o tej porze wychodzę do pracy więc nie będę w stanie tego sprawdzić do wieczora).
Pozdrawiam
Krystian (...)


JA (15.01)

Szanowny Panie,

przesłałem 67 złotych, czyli za przesyłkę wychodzi 16zł - gdyby kosztowała kilka złotych więcej to oczywiście  należną kwotę doślę - zależy mi jednak na czasie.

Pozdrawiam,
Karol W.


PAN (15.01)

Witam,

przelew dotarł, paczkę wysyłam jutro koło godziny 12. Będzie priorytet tak jak Szanowny Pan sobie życzy, pozdrawiam :)

K. 


Wiecie już o co chodzi? Tak, o "szanownego pana":)! Pan Krystian już po drugim mailu poczuł się niepewnie - no bo po co do nieznanego faceta w potencjalnym przedziale 15-70 lat pisać "Szanowny Panie", jak można "witam". Krócej, fajniej. 

O co chodzi z tym "witam"? Po co się czepiam i narażam na pośmiewisko ze strony Szanownego Czytelnika? Myślę, że przyda się ta wiedza, że nie tylko do profesora, ale i do nieznajomego studenta, allegrowicza, pana od preclów, etc zwracamy się w mailu per "Szanowny Panie". Dlaczego nie "witam"? Słownik, jak i potoczne słowne użycie, sugeruje że jest to przywitanie, które stosuje gospodarz do kogoś, kto przychodzi. Sugeruje też pewną hierarchię. Z jednej więc strony jest ono niestosowne w mailu, a z drugiej - niepoprawne. 

Wiadomo, sam nie grzeszę poprawnością językową. Ale od pamiętnych ćwiczeń z ontologii na II roku, nauczyłem się, że piszemy do p. Prowadzącego maila zaczynające się od "Szanowny Panie" (inaczej nie odpisywał). Na początku się śmiałem, ale jakże to przydatna wiedza, jak sobie pomyślę? Jedna z najcenniejszych części "wiedzy proceduralnej", jaką otrzymałem na - co by nie było - teorii bytu! Kto by się spodziewał..

I jeszcze na koniec mail od Szanownego Pana Krystiana :)
PAN (15.01)

Witam Szanownego Pana,

pPaczka została nadana w okolicy godziny 12, priorytetem zgodnie z Szanownego Pana życzeniem, koszt przesyłki 13 zł, koszt koperty 1,40. Za pozwoleniem nadwyżkę 1,60 przekażę na cele charytatywne, akurat zbieram łyżki stołowe do świetlicy środowiskowej w której jestem kierownikiem, w supermarkecie za te kwotę powinienem nabyć dodatkową. W przypadku braku zgody kwotę niezwłocznie odeślę przelewem :)

Pozdrawiam
Krystian K.

Pozdrowienia z Borsuczej i powodzenia w sesji dla wszystkich Czcigodnych Czytelników (CzCz)!

Carolus



niedziela, 15 stycznia 2012

Nie-do-powiedzenia

Po motywująco-zagrzewających postach Adama i Michała pora na zmianę klimatu :)
Kilka razy przymierzałem się do niniejszego tematu, wreszcie straciłem nadzieję na to, że uda mi się jakoś bardziej poukładać to co mam w głowie, w związku z tym będzie to mozaika ciut niespójnych i niezwiązanych ze sobą myśli. W zasadzie pasuje to do opisywanego zagadnienia, które samo w sobie ma wiele twarzy. Do rzeczy.
Bywa (u niektórych częściej, u innych rzadziej), że chcemy coś powiedzieć/wyrazić/zakomunikować i nie bardzo nam to wychodzi. Brakuje słów. A nawet jeśli już jakieś się znajdą, niemal równocześnie z chwilą ich wypowiedzenia ma się wrażenie, że totalnie rozmijają się ze źródłową myślą, intuicją. Napotykamy na dziwną granicę, której nie jesteśmy w stanie przekroczyć.
Nie wiem jak często coś takiego was spotyka, mnie dość notorycznie. Może nie byłoby to aż tak problematyczne, gdyby nie zdarzało się akurat w takich chwilach, gdy szczególnie zależy nam na podzieleniu się z kimś czymś bardzo dla nas ważnym. A właśnie wtedy nie-do-powiedzenie uderza najbardziej. Najzabawniej jest, gdy wcześniej przeprowadzamy kilkadziesiąt/set symulacji danej rozmowy, wydaje się nam, że rozłożyliśmy temat na łopatki, ale na końcu to nasze słowa leżą, a milczenie triumfuje. Kłopotliwe. Wiercące. Nie dające spokoju. Okazuje się wtedy, że cisza, która krzyczy, nie jest aż tak dziwna.
Nie zawsze chodzi o rozmowę (przynajmniej nie o dialog z kimś). Nie-do-powiedzenia przytrafiają się także na gruncie rozmowy wewnętrznej. Sami sobie nie potrafimy czasem czegoś powiedzieć, choć mamy na to ochotę. Ba, nawet nie ochotę, ale silną potrzebę. I nic. Pusto, figa z makiem.
Ujmując to delikatnie, nieproszone milczenie potrafi zajść nam za skórę, nie lubimy go. Nic dziwnego. Mało co potrafi nam tak skutecznie uprzytomnić ulotność naszej władzy, w tym wypadku nad językiem. Bo nagle okazuje się, że narzędzie, którym posługujemy się z taką wprawą, nad którym panujemy z takim poczuciem pewności siebie, przestaje nas słuchać, a my możemy tylko bezradnie rozłożyć ręce. Nie zawsze łatwa lekcja pokory.
Język, który na co dzień jest naszym podstawowym "oknem na świat", potrafi ni z tego ni z owego zaskoczyć "szybą", o którą się czasem w tym oknie rozbijamy. Dziwny paradoks.
Ale z drugiej strony, czy rzeczywiście dobrze by było, gdybyśmy potrafili powiedzieć wszystko? Gdyby słowo nie miało żadnych granic?

sobota, 7 stycznia 2012

Laur jako środek nasenny znany starożytnym.

Tytuł długi, ale będzie konkretnie. Nie wiem czy z meandrów Waszej pamięci jesteście w stanie wyłowić coś tak nieznacznego jak mój post z okolic września (i to ubiegłego roku!), ale niezależnie od tego czy zastosujecie metodę wędkarską, czy też zechcecie poszperać w archiwum (nic lepszego na tym świecie, czyż nie, Adamie? :)), chciałbym Wam przypomnieć temat, który we wspomnianym poście poruszyłem. Pisałem w nim o inicjatywie. Nie o inicjatywie biernej, ale aktywnej, szukającej okazji, a nie tylko wykorzystującej te spadające z Nieba. Zapowiedziałem też, że będę Was informował o rezultatach krzesania tejże inicjatywy w przypadku mojej skromnej osoby. Zaznaczę od razu, że części z "pewnych postanowień, które ongiś powziąłem" (niektórych jeszcze, niektórych permanentnie) nie udało mi się zrealizować, ale nie o to chodzi. Lista rzeczy zatytułowana, nie must-do, ale worth-doing była długa i oczywiście nie przewidziałem w niej wszystkiego, z czym dane mi się było od tego czasu zmierzyć, ale... sami zobaczcie co z tego wyszło i jakie są rezultaty.
Bóg stworzył mnie mężczyzną, co w pewnym stopniu tłumaczy moje zamiłowanie do tabelek, statystyk itp., tak więc wybaczcie, że posłużę się teraz barbarzyńską listą, zamiast ubierać wszystko w piękną formę i słowa:

-> przedmiot robiony awansem - niby nic, ale okazuje się, że można go jeszcze gdzieś upchnąć, co odciąży mój plan w przyszłym roku)

-> tłumaczenie - cantiga, którą przytoczyłem w jednym w postów, nie trafiła na tego bloga przypadkiem - okazuje się, że tłumaczenie z wymarłego języka może być nie tylko rozwijające, zabawne i twórcze, ale daje też realne szanse na zyski i wykroczenie z projektem poza grupę fascynatów - fanatyków

-> konferencja - nie należę do osób kochających wystąpienia publiczne, ale wybrałem się na konferencję naukową portugalistów do Lublina z dość nietypowym tematem, i co? Był stres, ale byli też ciekawi wykładowcy, portugaliści z całej Polski, świetne zakwaterowanie i całkiem niezła wyżerka :)

->praca -niektórzy z Was mogli poznać moje dziecko, któremu wyrodny ojciec nadał nazwę Bibliopolis. Dla niewtajemniczonych - biblijna przeróbka nieśmiertelnego eurobiznesu stworzona z pomocą kilku przyjaciół. Otóż pewnego deszczowego wieczoru miast do szkoły, postanowiłem (Ktoś z góry maczał w tym Palce, jestem pewien) wysłać własne dziecko do jednego z wydawnictw, które to wydawnictwo ze względu na odmienny obszar zainteresowań moją propozycję odrzuciło, ale w zamian dostałem namiary na inną firmę, która grą się zainteresowała (mimo że, notabene, nie ma zamiaru jej wydawać). Współpraca się zawiązała, pierwsze pieniądze wpadły do ręki, a za niedługo możecie spodziewać się hitu (oby!). Jak to ktoś trafnie stwierdził "czy może być bardziej lajtowa praca od tworzenia planszówek?". Cóż - co prawda martwe linki to gatunek w tej pracy występujący dość powszechnie, ale praca faktycznie jest wymarzona. Jako ciekawostkę dla chrześcijan mogę podać fakt, że tzw. "dziwnym trafem" mój szef mieszka 5 minut piechotką od Borsuczej i sam stara w gry wszczepiać trochę chrześcijaństwa. Ot, przypadek, że się spotkaliśmy.

-> no i na koniec największy "sukces", a zarazem największe szczęście, o którym nawet jeśli bym tu napisał i tak nie dało by się go wyrazić :) Kto ma wiedzieć ten wie, a jeśli nie, to Kraków wielką wsią nie jest i wkrótce pewnie się dowie.

Podsumowanie chciałbym pozostawić bez głębszych refleksji z mojej strony. Starałem się unikać konkretów, żeby pokazać sam tylko, najprostszy i niestety ubrany w frazesy mechanizm. Naprawdę się da, jeśli się próbuje. Nie samemu, co prawda, ale właśnie dlatego inicjatywa jaką trzeba się wykazać, jest niewspółmierna do jej rezultatów. Tyle. Do pracy rodacy!

M. C.


P.S. Może ktoś za tym panem nie przepada, ale i tak polecam mój spodchoinkowy prezent zatytułowany Bóg, Kasa i Rock 'n' Roll Hołowni i Prokopa. Książka nietypowa, bo jest zapisem rozmowy dwóch panów (inteligentny wierzący vs inteligentny niewierzący), którzy w cywilizowany i grzeczny sposób prowadzą jeden z najstarszych dialogów świata. Szczerze polecam, szczególnie katolikom, którzy wiarę wchłonęli razem z mlekiem matki.

poniedziałek, 2 stycznia 2012

Nie bądź Generałem Fujarą!

Tak się jakoś utarło, że w ostatnich dniach starego, lub w pierwszych chwilach nowego roku, podejmuje się z tej okazji najróżniejsze postanowienia. Rzucanie palenia, oszczędzanie prądu, bieganie w wolnym czasie, zabranie się do roboty – długo mógłbym tutaj wymieniać. A jestem pewien, że lista potencjalnych spraw, w których warto coś zmienić, byłaby dość długa, i to w przypadku każdego z nas. Absolutnie nie mam zamiaru mądrzyć się i pouczać Was, co też powinniście sobie postanowić lub też nie. Mam dla Was tylko jedną radę. Jeśli od pierwszych dni nowego roku zamierzacie zmienić coś w swoim życiu, nie bądźcie jak Generał Fujara. A kto to taki? Już spieszę z wyjaśnieniami.

Podejrzewam, że większość moich P. T. Czytelników bywała, bądź bywa w krakowskim kościele oo. Dominikanów. Jak przystało na wiekową świątynię, może się on szczycić wieloma zabytkowymi tablicami i pomnikami nagrobnymi. Jednym z okazalszych jest monument generała Jana Zygmunta Skrzyneckiego, wodza naczelnego w czasie powstania listopadowego. Podziwiać go możecie w kaplicy w lewej nawie bocznej, zaraz nieopodal schodów do grobu św. Jacka. Generał, półleżąc, jest ujmowany pod ramię przez dzierżącego trąbę anioła. Z teologicznego punktu widzenia jest to anioł, który dźwiękiem owej trąby budzi ś. p. generała na Sąd Ostateczny. Ja jednak sądzę, że to zupełnie nie tak. Bo tak naprawdę, to słodki na pozór anioł okłada Skrzyneckiego trąbą (fujarą?) po głowie. Zauważcie – nawet wygięła się od siły uderzenia! Okładając, anioł fuka: „Ty fujaro! Zmarnowałeś tyle szans!”. A generał tylko rozkłada bezradnie ręce.

Koniec lutego 1831 roku. Od trzech miesięcy trwa powstanie listopadowe. Naczelnym wodzem armii polskiej zostaje Jan Skrzynecki, bardzo odważny żołnierz, ale żaden strateg. Brak talentów na tym polu, wobec znakomitych doradców w jego otoczeniu, można było jeszcze wybaczyć. Ale braku wiary w zwycięstwo – już nie. Swoją dyktaturę generał rozpoczął od pertraktacji z Rosjanami, którym próbował udowodnić, że Polacy chętnie wrócą w objęcia Cara. Negocjacje upadły, trzeba było rozstrzygnąć konflikt w boju. Wojsko rosyjskie było w trudnej sytuacji. Wystarczyło rozpocząć ofensywę i rozbijać przeciwnika. Zamiast tego, Skrzynecki postanowił grać na zwłokę, czekając na interwencję z Zachodu. Ta oczywiście nie nadeszła, w przeciwieństwie do kolejnych oddziałów wroga. Kilka zwycięstw wojsk polskich nie doprowadziło do ostatecznej wygranej. Nadarzającą się okazję otoczenia i zniszczenia elity armii carskiej – gwardii, generał najzwyczajniej zmarnował. Nie dopuszczał możliwości uderzenia na główne siły rosyjskie, koncentrując się tylko na obronie i unikaniu walki. Ten brak inicjatywy mścił się, bo czas pracował tu wyłącznie na szkodę powstańców i pożytek Cara. Kiedy doszło do walnego starcia pod Ostrołęką, Skrzynecki całkowicie stracił głowę i doprowadził do klęski wojsk polskich. Wreszcie, zmuszony do rezygnacji z dowództwa, udał się na emigrację. Zmarł w Krakowie w 1860 roku.


Można się oczywiście spierać, czy gdyby generał okazał się geniuszem, a nie fujarą, to powstanie zakończyłoby się zwycięstwem Polaków. Moim zdaniem – nie. Aby jednak nie przedłużać tej smutnej opowieści, kilka słów podnoszących na duchu. Nie bądźcie jak Generał Fujara. Jeśli zabieracie się za coś, wierzcie w zwycięstwo. Nie ma nic gorszego, jak przystąpić do walki bez wiary w ostateczny sukces. I zaczynać bez wizji zwycięskiego końca. Nie marnujcie nadarzających się okazji. Nie pozwólcie, aby Wasze szanse wymknęły się jak gwardie rosyjskie. Zawsze przejmujcie inicjatywę, bo to w Waszych rękach leży zwycięstwo. Jeśli macie kłopoty, nie traćcie głowy i zimnej krwi. Nie rozkładajcie bezradnie rąk. Zawsze walczcie i zawsze zwyciężajcie. Tego Wam życzę w Nowym Roku.