czwartek, 7 listopada 2013

Walczymy dalej



Jeśli zerkniecie za okno, najpewniej możecie dostrzec dosyć przygnębiający pejzaż. Ot, szaro, zimno, pochmurno i deszczowo. Smutno i pesymistycznie. Wydawałoby się, że to idealna sceneria do lektury niniejszego postu. Bo po cóż bawić się w eufemizmy i owijać w bawełnę? Walę zatem prosto z mostu: to już koniec. Oficjalnie Republika Borsucza przechodzi do historii. Do końca listopada w słynnym mieszkaniu przy ul. Borsuczej nie pozostanie już nikt z twórców tego bloga, nikt z członków grona, których zwano powszechnie Borsukami. Jako ostatni urzędujący konsul, niedługo spakuję wszystkie swoje książki, zdjęcia, manatki, słowem, cały swój skromny dobytek i udam się na wędrówkę w nieznane. Być może niejednemu z Was w tym momencie kołacze się po głowie Marsz Żałobny Chopina, albo inny smętny kawałek. W końcu stworzyliśmy coś niezwykłego, niepowtarzalnego i wyjątkowego. Nasza Republika była nie tylko miejscem do życia, skreślania w kalendarzu kolejnych odfajkowanych dni z życiorysu. O, nie. Nie będę wycierał monitorów P. T. Czytelników utartym sloganem, że Borsucza była stylem życia. Zamiast tego, napiszę prosto: to naprawdę było miejsce naznaczone wyjątkową atmosferą. Atmosferą, którą tworzyliśmy my sami.
Kiedy piszę te z pozoru smętne linijki, cały czas tłucze mi się po głowie scena z pewnej książki znakomitego dziennikarza i mojego ulubionego pisarza Melchiora Wańkowicza. Rzecz dzieje się we wrześniu 1939 r. Zgrupowane generała Andersa już siedemnasty dzień walczy z Niemcami. Żołnierze i oficerowie, zmęczeni nieustannymi zmaganiami i marszami – spod granicy z Prusami Wschodnimi doszli już pod Lwów – cały czas czekają na obiecaną pomoc angielskich i francuskich sojuszników. Nastroje wśród wojska są dobre, wszak przyjaciele mają nadejść lada dzień. Zamiast tego, przychodzi wiadomość: Sowieci, jako sojusznicy Niemców, przekroczyli wschodnią granicę Polski. Na generała Andresa padają zmieszane, ciężkie spojrzenia oficerów. A ten poprawił się tylko na krześle i rzekł: Bardzo proszę Panów o poinformowanie żołnierzy, że komunikat ten jest chwytem niemieckim. Walczymy dalej.
Borsucza to nie tylko ulica w Krakowie, zabudowana wielkimi blokami z czasów komunizmu i pełna dziur. Oczywiście, ta Borsucza dalej będzie figurować na planie miasta, w rozkładzie jazdy MPK, w grafiku listonosza, niegdyś tak często odwiedzającego nasze lokum z kolejnymi paczkami pełnymi książek. Natomiast ta jedna, jedyna, niepowtarzalna Republika Borsucza cały czas pozostaje w naszych głowach i sercach. Głowach, przechowujących wspomnienia, czytających dawne posty na blogu. I sercach, gotowych do dalszej walki i pracy. Cóż mamy robić? Walczymy dalej. 



środa, 27 marca 2013

Rakietowe sacrum


Nie potrzeba nam rakiet kosmicznych, superszybkich pociągów, bolidów Formuły 1. Czas, w którym teraz żyjemy, zasuwa szybciej niż wszystkie te środki transportu razem wzięte. Pomyśleć, że minął już rok od momentu, w którym ostatni raz użyłem polecenia „publikuj” w panelu administratora borsuczego bloga. Notabene, powstał wówczas najpopularniejszy i najpoczytniejszy post w jego historii. Minął rok. Wiele zmieniło się wokół, wiele wody popłynęło w Wildze. Niemało też i potu, wylanego przez obywateli Republiki Borsuczej podczas pracy nad zmianą świata na lepsze. Oby nie na darmo.
Mówi się, że sztuka jest najlepszym odzwierciedleniem „ducha” epoki w której ona powstaje. Jeśli zdanie to jest prawdziwe, to żyjemy w nie tylko w ultraszybkich, ale także i naprawdę ciekawych czasach, skoro kilka nadziubdzianych w większym lub mniejszym ładzie kresek tudzież plamek da się sprzedać za miliony dolarów. Nasuwa się pytanie: czym w takim razie jest ów enigmatyczny „duch” naszego czasu, skoro można wyrazić go paroma kleksami? Chaosem? Spokojem? Pustką? Przesytem? Abstrakcją? Unifikacją? Bałaganem? Rygoryzmem? Niczym nie skrępowaną wolnością? Pędem? Stagnacją? Brakiem koncepcji? Czy może ich nadmiarem? Pytania, rzeczowniki, przymiotniki i czasowniki można tu mnożyć w nieskończoność. Gdybym miał użyć tylko jednego wyrazu, którym miałbym ująć jak najcelniej i najlapidarniej esencję owego ducha, posłużyłbym się słowem: niepokój. Tak, swoisty niepokój jest zasadniczą cechą naszej epoki. Dokładne opisanie, z czego on wynika, na czym polega i czym skutkuje, to zadanie niemożliwe. Aby czytelnicy naszego bloga nie uciekli na demoty lub ploteczka (o ile nie zrobili tego już po lekturze pierwszych dwóch akapitów tego tekstu), musimy skupić się tylko na jednym, łatwym do spostrzeżenia aspekcie związanym z owym niepokojem. 
Gdzie szukać przykładu, który potwierdzi nasze przypuszczenia? Swoistym papierkiem lakmusowym będzie tu sfera, w której spotykają się i uzupełniają najbardziej czułe receptory – duchowość i sztuka. Przenieśmy się zatem przed budowane współcześnie świątynie, zaglądnijmy do ich wnętrz. Co nas tu czeka? Idealne potwierdzenie naszej tezy. Chaos, kicz, niepokój nijak pasujący do nastroju, który winien cechować przestrzeń sakralną.


Kościół w Orłach k. Przemyśla

Na wstępie muszę zaznaczyć, że nie jestem zdeklarowanym wrogiem współczesnej architektury. Nie mam zamiaru burzyć Manhattanu czy też warszawskich wieżowców, aby na ich miejscu wznieść neogotyckie zamczyska lub zalatujące słodkawością secesyjne kamieniczki. Wręcz przeciwnie, bardzo podobają mi się wznoszone przez ostatnie lata neomodernistyczne budynki biurowe i mieszkalne. Cieszę się, że na moich oczach w polskich miastach powstaje coraz więcej przykładów eleganckiej, a jednocześnie funkcjonalnej architektury. Jednocześnie z całą mocą muszę podkreślić, że oglądając większość kościołów wzniesionych w ostatnich 50 lat, łapię się z przerażeniem za głowę. Często  przypominają one indiańskie wigwamy, instalacje fabryczne lub skocznie narciarskie. Albo mające się zaraz zawalić gruzy po bombardowaniu Luftwaffe. Schrony wzniesione z myślą o przetrwaniu ataku nuklearnego lub długotrwałych walk pozycyjnych. Zauważcie, że skojarzenia gruzowo-wojenne, a więc pełne niepokoju, same nasuwają się na myśl. O wystroju wnętrz tych świątyń zamilczę, niech w moim imieniu przemówią obrazy.
 
Francja

Kobiernice k. Bielska-Białej

Oczywiście, byłbym niesprawiedliwy, gdybym stwierdził, że wszystkie świątynie wzniesione przez ostatnie pół wieku czy to w Polsce, czy w Europie lub innych zakątkach świata zasługują na potraktowanie materiałami wybuchowymi. Zdarzają się – niestety, niezbyt często – budowle sakralne, które naprawdę zasługują na uznanie. Ich architektura jest prosta w formie, bez wyszukanych udziwnień, a jednocześnie tradycyjna, choć często dosyć minimalistyczna. Potrafi przy tym stwarzać klimat sacrum. W Krakowie można znaleźć takie kościoły na obrzeżach miasta – Klinach Borkowskich, Toniach. W Polsce dzięki Kościołom greckokatolickiemu i prawosławnemu powstało wiele świątyń kapitalnych pod względem formy bryły budowli i wystroju wnętrza. Cerkwie te są naprawdę i nowoczesne, i na wskroś tradycyjne. Szukającym przykładów wspaniałej architektury sakralnej mogę polecić je z zamkniętymi oczami. Niestety, są chlubnymi, ale jednak – wyjątkami.
 
Cerkiew greckokatolicka w Olsztynie
Skąd dokoła nas tyle kiczu w budownictwie sakralnym? Niezrozumiałych dla odbiorców form? Czy to my zbyt wąsko, zbyt konserwatywnie patrzymy na pojęcie „sacrum”, zamykając je w granicach puszystego baroku? A może architekci wznoszący współczesne kościoły są masonami i świadomie chcą odstręczyć wiernych z pomocą brzydoty? Nie, przyczyna leży zupełnie gdzie indziej. Skoro współczesna architektura sakralna jest pełna niepokoju, oznacza to, że nie była ona tworzona z myślą o Tym, który sam jest Pokojem. Przy stawianiu kresek na planie budowli kontemplowano niekonwencjonalość i oryginalność formy budowli i wyrazistość oddania przy pomocy betonowych konstrukcji „ducha” epoki. Nawet,  jeśli na końcu tej myśli znajdował się gdzieś najważniejszy lokator wznoszonej budowli, zgubiono Go po drodze. Szukano „ducha” epoki, nie zdając sobie sprawy, ze jest on niepokojem. A czym jest niepokój? Brakiem Pokoju.

Matka Boska Rakietowa, zwana także jako Orędowniczka NASA
Niedaleko od granic Republiki Borsuczej stoi kościół. Jego wnętrze zdobi figura Matki Boskiej, jakich na pozór pełno w katolickich świątyniach. W zamyśle twórcy tej rzeźby Madonna miała zasiadać na górskich skałach, lecz finalny efekt jest zupełnie inny. Nieokreślona bliżej materia u stóp Maryi nasuwa raczej na myśl rakietę NASA. Startującą właśnie, aby umieścić Bożą Rodzicielkę na orbicie. Czy nie jest to świetna metafora naszych czasów? Czasów pełnych niepokoju, pędzących z kosmiczną prędkością, czasów chcących duchową sferę człowieka wystrzelić w kosmos. Za 100 lat nasze prawnuki spojrzą na Matkę Boską Rakietową. Prom kosmiczny, na którym ona zasiada, będzie najlepszym symbolem prędkości, z jaką musieliśmy się poruszać przez ogromne przestrzenie współczesnego nam świata. Jak je ogarnąć? Chyba jednak potrzebne nam rakiety.

poniedziałek, 4 lutego 2013

Bez drugiej połówki Vol.2.

       Zainspirowany m.in. niedzielnym drugim czytaniem dokładnie po roku przerwy wracam do znanego i lubianego tematu: związki damsko-męskie (wiem, że to nie najpopularniejsza ostatnio odmiana związków, ale na tych innych w ogóle się nie znam). W 2012 rozważałem zagadnienie jedności i pytanie o to, kiedy mam z nią do czynienia: na początku, gdzieś w środku czy może zupełnie na końcu rozwoju relacji? Udzieliłem wtedy dość jednoznacznej odpowiedzi: jedność to cel a nie źródło, a tzw. druga połówka to szkodliwy mit. 
       O ile wciąż zgadzam się z drugą częścią, o tyle weryfikacji chciałbym poddać pierwszą część mojej odpowiedzi i nieco bardziej ją zniuansować. Wydaje mi się, że już na początku mamy do czynienia z jednością, choć jeszcze bardzo niedoskonałą, kruchą, delikatną. Zakochanie nie następuje w próżni absolutnej różnicy - ona i on muszą mieć coś wspólnego ze sobą, i to najczęściej nie mało. Zakres jedności będzie się różnił, ale z pewnością już na początku jest niepusty. Czyli "bycia jedno" nie musimy budować totalnie od zera, Bóg daje nam pomocniczy pakiet startowy; od nas zależy czy go wykorzystamy, czy nie. W każdym razie ów bonus na dobry początek (który można w przybliżeniu utożsamić z szczęśliwym zakochaniem z obu stron) nie zawiera w sobie informacji: "to jest ta jedyna/ten jedyny", ale raczej "to może być ta jedyna/ten jedyny". Myślę, że różnicy między jest a może być nie muszę wyjaśniać. Choć z drugiej strony bonus oznacza, że już od początku mamy miłość. Może niedojrzałą, może jeszcze nie nazwaną po imieniu, ale jednak. Ziarno może nie jest jeszcze w pełni rozwiniętą rośliną, ale na pewno nie jest i nie będzie kamieniem czy chmurą.
Bóg daje nam pakiet startowy - możemy go wykorzystać lub zmarnować, ale na pewno nie zaczynamy z pustymi rękami.
       Dalej już niezmiennie wierzę, że nawet najlepsze ziarno bez odpowiedniej troski, podlewania, słońca, różnych przejawów oddania i czułości nie wykiełkuje - jedność nie robi się sama, nie rozwija się sama, nie pogłębia się sama, tu trzeba konkretnej, czasem bardzo przyjemnej, czasem bardzo trudnej pracy. Pracy nad sobą, swoimi słabościami i zaufaniem.
       Chciałem jeszcze odnieść się do ostatniego komentarza pod zeszłorocznym postem na równie intrygujący temat (uwaga, będzie trochę filozofii miłości.. brr): czego dotyczy jedność w relacji? Czy Jaś kocha Małgosię samą, czy jakiś zestaw cech Małgosi, czy też relację, która ich łączy? Nie brnąc zbytnio w metafizykę, którą w dostatecznej mierze zajmuję się przy pisaniu magisterki, odpowiem, że żadna z powyższych opcji wydaje mi się dobra. Myślę, że Jaś kocha Małgosię, choć nie "Małgosię samą", bo tę zna tylko sam Bóg (a nie da się kochać tego, czego się nie zna). Jednakże wciąż jest to więcej, niż sama relacja między nimi. Kiedy Jaś tęskni za Małgosią, nie tęskni przecież za relacją, ale za bardzo konkretną, psychofizyczną Małgosią śpiącą na łóżku w swoim pokoju. Kiedy Jaś kupuje kwiaty, nie kupuje ich dla zestawu cech Małgosi, ale dla niej, konkretnej, żyjącej Małgosi. Zasadniczo myślę, że w języku chyba nie da się tego do końca wyrazić, dlatego filozof musi tu ustąpić miejsca zakochanym/kochającym. A zresztą, po co tyle teorii tam, gdzie najlepsza jest praktyka?

poniedziałek, 28 stycznia 2013

Borsucza: resuscytacja

Resuscytacja to, dzięki niezapomnianym lekcjom z P.O., moje ulubione słowo z całego ogromu nowych skomplikowanych pojęć jakim zbombardowano nas w rybnickim liceum. Kto chodził, ten wie. Ważne jest to, że obecnej sytuacji resuscytacja pasuje jak ulał - mieliśmy się z Wami pożegnać już na zawsze, ale cała nasza Borsucza Czwórka okazała się nazbyt niemrawa żeby sklecić jakiegoś ckliwego posta. Dzięki połączonym siłom naszego lenistwa nie muszę teraz zaczynać od skrajnie nieprzyjmnego zabiegu ekshumacji całego bloga, co zresztą przyszłoby mi z wielkim trudem, jako że mam brzydki zwyczaj pisania wstępów o niczym, a wtedy musiałbym pisać o konkretnym czymś. Uznajmy zatem, że zgon nigdy nie nastąpił, ciało znalazło się w interetowej kostnicy przez pomyłkę i w ostatnim momencie, niczym na amerykańskich (przymiotnik ostatnio popularny w pewnych środowiskach) filmach, dało się ponownie usłyszeć bicie serca ku wielkiej uciesze widzów. Pozwólcie więc, że krótkim "witajcie" pozdrowię Was po nieco przeciągniętej wakacyjnej przerwie i przejdę do części właściwej posta.
Nie ulega wątpliwości, że większość z Was już od dłuższego czasu wie, co dzieje się z naszą czwórką. Karol i Andrzej wyjechali w poszukiwaniu marzeń na przysłowiowy drugi koniec świata, ja resztką sił uczepiłem się ostatniego kawałka Znanego Mi Lądu i tylko Adam, niczym wierny Gerwazy, sprawuje pieczę nad Borsuczą, chociaż i w jego przypadku częstotliwość podróży (niezmiennie na Wschód) nasiliła się znacznie. Zapewne z żalu i tęsknoty za nami - wszak wszyscy wiedzą, że nasi wschodni sąsiedzi posiadają liryczną duszę. 
Zostaliśmy zatem rozszczepieni, wylecieliśmy z gniazda, albo raczej wytruchtaliśmy z cieplutkiej nory. Czy przyniosło nam to coś dobrego, okaże się w niebawem. Faktem jest, że poczyniony przez nas wysiłek był niezbędny - część z nas podjęła wiążące (co nie znaczy przykre) decyzje, a każdy, na swój sposób, zrobił kolejny krok w stronę dorosłego życia. To dosyć ważne, biorąc pod uwagę jak wiele osób obawia się dzisiaj dojrzałości, która kojarzy się raczej z przykrym pomnożeniem obowiązków i życiowych deklaracji, niż z koniecznym i naturalnym etapem rozwoju. Powstały już pewnie dziesiątki arytkułów na ten temat, (z których pewnie większość znajdziecie na  Deonie) więc dalsze drążenie na niewiele się zda. 
Wrócmy zatem do nas, pokemonowych borsuczków, które z urzekającym "borsi,borsi" ewoluują na kolejny poziom, oczywiście pod czujnym okiem Trenera. Nie wiem jak pozostali Panowie, ale ja nie odkryłem w sobie żadnych nadzwyczajnych mocy. I chociaż nie potrafię razić prądem czy miotać kulami ognia, to jednak nieznacznie wydłużyła się tolerancja mojego organizmu na notatki i wykłady, a gry (no, może poza poczciwą planszową Cywilizacją) nie rajcują już tak bardzo. Reakcje na niepowodzenia są mniej intensywne, ego nie podskakuje tak bezczelnie i gwałtownie jak dawniej. Najtrudniejsze i jednocześnie najbardziej wartościowe jest jednak poczucie odpowiedzialności za to, co się robi i w jaki sposób wykorzystuje się otrzymany czas.  Krótko mówiąc - zmieniła mi się zdziebko(a myślę, że nam wszystkim) perspektywa. Co prawda nie otrząsnąłem się jeszcze z lekkiego szoku, ale mam już głębokie przekonanie, że tak trzeba. Nie tylko dlatego, że jest to naturalny proces dojrzewania, ale przede wszystkim wysiłek, który zbliża do Boga i pozwala skuteczniej uszczęśliwiać bliskie osoby. Mówiąc jeszcze krócej - to jest trudne, ale to jest to. I dlatego jest fajne.  A tak na marginesie - ciekawe jakie moce posiadałyby borsucze odpowiedniki pokemonów -  wydajniejsza regeneracja poprzez dłuższy sen?

Pomimo licznych nawiązań do Pokemonów, Hobbit pozostaje najlepszym znanym mi literackim przykładem opisanego zjawiska. No i norka się zgadza. 


Z cieplutkiej Lizbony cieplutko pozdrawia,
Miguel Pedro

P.S. Niemniej cieplutko polecam wilczyńskiego bloga http://wilczynski.blog.deon.pl i wyrażam szczerą nadzieję, że Karol odpowiedzialnie poradzi sobie z łączeniem swoich autorskich obowiązków. W razie czego pragnę przypomnieć, że Borsucza jest priorytetowa. W trakcie lektury dowiecie się także, że wbrew moim przewidywaniom Autor posiadł jednak nadzwyczajną zdolność - przemiany colki (względnie kolki) na radość. Good for him. Muszę spróbować po powrocie.