czwartek, 22 grudnia 2011

Wybaczcie, ale...

...nie zamierzam już wchodzić do sieci przed Świętami :-)!

Przypadł mi w udziale niezły łup: złożenie życzeń w imieniu Borsuków dla wszystkich naszych Przyjaciół. A mamy ich wiele, co jest powodem do naszej wielkiej dumy, pychy i radości!

Wybaczcie, ale nie mam nigdy pomysłu na takie zbiorowe życzenia, zapewne wielu z Szanownych Czytelników w ogóle nie znam: nie wiem kim są, jakie są ich marzenia, czego potrzebują, czego pragną, co robią w życiu (kolejność nie jest przypadkowa)... Zazwyczaj życzy się wesołych Świąt i szczęśliwego Nowego Roku. Wesołych, pełnych rozrywki - oderwania od codzienności (żeby przypadkiem nie zastanowić się nad jej poprawieniem i sensem naszej pracy). Szczęśliwego - czyli przyjemnego, bez problemów (czyli wyzwań, które pozwalają nam uczyć się Miłości). Dlatego ja, ani borsuki, nikomu wesołych Świąt, ani szczęśliwego Nowego Roku nie życzymy. Precz z wybrakowanymi życzeniami!

Wybaczcie, ale chciałbym, aby dla każdego te Święta nie były "wesołe" - chciałbym, aby każdy znalazł w tych dwóch dniach Radość, która powali jego życie do góry nogami, tak że wesoło to mu na pewno nie będzie.. Ale ta Radość jest potrzebna, by przeżyć kolejne 363 dni. Życzę, aby ten Nowy Rok przyniósł każdemu, kto tego potrzebuje, wielkich wyzwań, na jego miarę - aby każdy mógł wreszcie odkryć tą swoją Amerykę lub zdobyć to, co pozwoli mu spotkać Prawdziwe Szczęście. Aby jednak ten Nowy Rok nie upłynął pod znakiem "świętego spokoju"...


A żeby nie było tak groźnie, posłużę się potępianą ostatnio na naszym blogu poezją. Średniowieczną.

"Niech Bóg każdy twój krok ubezpiecza
Niech Bóg każde przejście przed tobą otworzy
Niech Bóg każdą drogę dla ciebie oczyści
I niech [na Nowy Rok - przyp. Carolus] cię ogarnie pewnie
uściskiem Swych obu rąk."



PS. A co do polemiki wokół mojego poprzedniego posta, to odczuwam całkowite niezrozumienie - ale spróbuję. Wybaczcie, ale w Nowym Roku. :)

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Przed-Świątecznie

Jesteśmy w zasadzie na finiszu Adwentu, do Świąt Bożego Narodzenia zostało już tylko kilka dni. Pojawia się w związku z tym u niektórych, co gorliwszych wiernych "pokusa" zrobienia czegoś, żeby (i) tym razem Przyszedł, Narodził się. Do takowych delikwentów/delikwentek (w tym siebie) piszę tego posta. Nie będę wnikał na ile jest owa pokusa (myśl) potrzebna bądź nie, ale z mojego dotychczasowego doświadczenia wynika, że spotyka nas ona na bardzo różnych poziomach, a jeszcze bardziej różnorodne sposoby znajdujemy na radzenie sobie z nią. Ale nie o tym chcę pisać. Czyli o czym? A raczej o Kim?
O Bogu (wiem, że to niezbyt stosowny temat i w ogóle jakiś taki... nie łatwy, ale nigdy nie należałem do ludzi szczególnie rozsądnych, więc się tym nie przejmuję). Zazwyczaj dość bezkrytycznie przyjmujemy, że dobrze jest chcieć/życzyć sobie/tęsknić etc za Bożym Narodzeniem - nie za gwiazdką, wigilią itd ale za konkretnym spotkaniem z Bogiem w naszym życiu, za Jego przyjściem do nas tu i teraz. Co bardziej "rezolutni" nie tylko pragną Jego przyjścia, ale na różne sposoby próbują Mu w tym pomóc - znamy to doskonale. Ale.. jak często się pytamy, Czyjego przyjścia chcemy i na jakich (a raczej czyich) zasadach? Dlaczego w ogóle tego pragniemy? I za czym właściwie tęsknimy? Czym ma być to Boże Narodzenie przez duże "B"?
Niby oczywiste, a jednak.. jest z tym trochę kłopotów (ja przynajmniej takie miewam). Owszem, bardzo często proszę, żeby wreszcie Przyszedł, Narodził się. Problem w tym, że zazwyczaj przy okazji dorzucam w ramach niezauważalnego gratisu pakiet "życzeń dodatkowych", czyli: tak Panie Boże, przyjdź, i zrób to, tamto, owamto i jeszcze jakbyś uznał, że siamto też możesz zrobić, ja się nie obrażę. Czyli: tak Panie, potrzebuję Cię, bo mam dużo problemów, z którymi sobie nie radzę, a bardzo bym chciał już nie musieć się z nimi męczyć, żeby jakoś tak wreszcie było prościej. A przecież to oczywiste, że jeśli przyjdziesz i jeżeli mnie kochasz, to będziesz chciał zrobić dla mnie coś dobrego - i ja wiem, co to jest, więc nie będziesz już musiał się zastanawiać. Ja mam bardzo dobry plan na (moje) szczęście, Ty masz odpowiednią moc, razem go zrealizujemy i będzie super. Ujmując to dosadniej, umiemy prosić: tak, przyjdź Panie Boże ze swą wszechmocą i służ mi pokornie, a wszystko będzie super - niebo na ziemi. Nie czarujmy się, potrafimy tak myśleć, tak się modlić, na takie "boże narodzenie" czekać. Czyli potrafimy w pełni zewnętrznej gorliwości gdzieś głęboko w Jego dobroć, mądrość i miłość wątpić (kiedyś dziwiłem się, czemu tak często w Ewangelii Jezus zarzuca uczniom małą wiarę, teraz już mniej się dziwię..). Pozostaje nam liczyć tylko na wszechmoc i na to, że uda się nam Go namówić, żeby zgodził się ją wykorzystać na nasz użytek. Pycha (bo to ona tym wszystkim struje) potrafi być bardzo podstępna i świetnie się kamufluje - fakt. I chyba nie ma takich wśród nas, którzy umieliby zawsze sobie z nią radzić.
O jakie zatem Boże Narodzenie mamy się modlić?
W tym roku bardziej niż kiedykolwiek uderzyła mnie (i wciąż "uderza") pokora Bożego Narodzenia. Tak się jakoś dziwnie (z naszego punktu widzenia składa), że Bóg przychodzi i działa inaczej, niż my się tego spodziewamy, a zwłaszcza unika wszelkiego tryumfalizmu (czasem mam wrażenie, że Go po prostu nie cierpi, ale to już moja osobista opinia). Przychodzi, ale rodzi się w jakieś jaskini wśród bydła jako maleńkie dziecko, bezbronne, zdane na opiekę nie do końca ogarniających to wszystko ludzi. Szczerze powiedziawszy, nie jest to zbyt spektakularne. Na pierwszy rzut oka wcale nie oszałamia, nie jest atrakcyjne. Wcale nie ułatwia życia, nie rozwiązuje naszych problemów (przynajmniej tak się może wydawać). Po co właściwie nam taki Bóg? Czy za takim Bożym Narodzeniem z taką gorliwością tęsknimy? Czy o takie przyjście prosimy?
Najbliższe dni to świetna okazja do zastanowienia się, w Kogo i Komu wierzymy. Pokora Bożego Narodzenia może bardzo pomóc w określeniu kondycji naszej wiary i pokazać, czego rzeczywiście nam brakuje oraz o co warto się modlić i Boga prosić.
Tęsknoty za Bogiem pokornym, który przychodzi do nas wciąż tak samo "inaczej" (i niekoniecznie 25 grudnia) jak przed dwoma tysiącami lat w Betlejem, sobie i wam wszystkim na ten czas życzę :)


PS: mały bonus, który kiedyś bardzo pomógł mi w nawróceniu i wciąż kojarzy mi się głównie z Bożym Narodzeniem: http://caligo.wrzuta.pl/audio/8JK99OjBBFf/40i30na70_-_piosenka_o_milosci

środa, 14 grudnia 2011

Nie patrz pod nogi...


Łatwo powiedzieć komuś, kto wychował* się w Nędzy, gdzie wszystkie chodniki są proste, albo dopiero w planach. Ulice Wielkich i Starych Miast mają to do siebie, że aby przejść po nich bez uszczerbku dla zdrowia, do znudzenia należy wykonywać gałką oczną ruch typu stopy-horyzont. Ta nużąca, lecz zbawienna w swojej istocie taktyka pomaga nie tylko uniknąć potknięcia się o wyrastający z nienacka fragment chodnika, ale i zlustrować przechodnie jednostki ludzkie w promieniu od 2 (wersja dla krótkowidzów) do 10 metrów, co z kolei zapobiega spotkaniu pierwszego stopnia (którego efektem mogłoby być na przykład zapoznanie się z przyszłym małżonkiem - metoda nie jest więc idealna, chociaż dla niektórych, o cięższym bagażu doświadczeń, mogłaby tym bardziej dowodzić jej zbawczego wpływu). Niestety, niniejsza taktyka odnosi skutek w przypadku osób, które w Wielkim Mieście chcą jedynie przetrwać. Wam, osobom o wyższych, duchowych wręcz potrzebach proponuję swoisty apgrejd**. Stopy-horyzont-nieboskłon. Ach, jakże wielkiego skupienia wymaga stosowanie takiej techniki w Wielkim Mieście.
Do rzeczy. Chcę się dzisiaj z Wami podzielić moim spostrzeżeniem. Najwyraźniej nie jestem zbyt bystry, skoro mniej więcej dwa razy do roku zdarza mi się w Krakowie odkryć Górne Miasto. Wygląda to tak, że dnia jak codnia idę sobie najzwyczajniej tą samą od dwóch lat trasą i nie wiedzieć czemu spoglądam w górę. Dzisiaj przydarzyło mi się to właśnie tam, gdzie Gołębia wpada w Bracką. Może dlatego, że wybierałem się na Mszę, mój wzrok uciekł w górę i nagle... przestałem rozpoznawać to miejsce, a gdzieś powyżej pierwszej linii balkonów zobaczyłem zupełnie nowe Miasto. Nie wiem czy to ja jestem dziwny, czy Wy też na co dzień mieszkając, biegając i załatwiając przeróżne (ważne przecież) sprawy w Wielkim Mieście nie dostrzegacie, że ponad jego zwartą architekturą rozciąga się takie same*** jak nad spokojnymi wsiami i lasami niebo.
Stało się już zwyczajem, że pisząc posta najpierw dostrzegam coś prostego, co szczególnie mnie w ostatnim czasie zaskoczyło czy zaciekawiło, a potem, żeby blog nie wyglądał zbyt łyso, doklejam temu filozoficzno-refleksyjne włoski. Tym razem wymyśliłem teorię, którą już Wam częściowo wyłożyłem: Kraków ma dwa piętra + daszek^. Ba! Ma nawet swoje własne, krakowskie niebo. Wrocław też. I nawet Warszawa. Jeśli nigdy się nad tym nie zastanawialiście, to spróbujcie przejść się po Waszych ulubionych dzielnicach w poszukiwaniu drugiej warstwy Dużego Miasta, a może wybijecie się na chwilę z rutyny. Doznania szczególnie intensywne w okolicach rynku. Oczywiście, na wielkomiejskim bruku pominięcie pierwszego elementu sekwencji stopy-horyzont-nieboskłon, może się skończyć tragicznie, ale ten drugi i trzeci są przecież o wiele bardziej...odkrywcze****. Czasem po prostu warto się potknąć, żeby zobaczyć



M.P.J.


*tylko częściowo
** to od nieustannego obcowania z komputerem, błe!
***no, może trochę bardziej przykurzone
^taki nad piętrami kamienicy, pewnie jakoś się nazywa :)
**** tak, tak - wielka myśl, jaka filozofom się nawet nie śniła, kryje się w tym zdaniu. Pozostawiam refleksji :)

sobota, 10 grudnia 2011

Galeriowe szopy



Chyba większość z nas może wyliczyć co najmniej kilka jednym tchem. Wielkie galerie handlowe stały się poniekąd wizytówką naszych czasów. Każde miasto, i duże, i małe, i z wypasionymi furami na ulicach, i z kolejkami przed urzędem pracy, chce poszczycić się takim gmaszyskiem, które będzie najdobitniej potwierdzać prestiż jego samego tudzież jego mieszkańców. Na ogół (choć nie zawsze) budynki te są potworkami ponurej architektury postmodernizmu, zajeżdżającymi z daleka pretensjonalnością. Nawet, jeśli są one budowane w myśl jakiejś idei architektonicznej, to mogę się założyć, że i tak jest ona mało czytelna lub zupełnie nieważna dla odwiedzających te przybytki. Zewnętrzna forma architektoniczna w galeriach handlowych jest tylko dodatkiem – oczywiście, im okazalszym, tym lepszym – do eksponowanych we wnętrzach treści. To właśnie wnętrze ma olśnić klienta, a tym samym zachęcić go, aby wziął udział w niezapomnianej podróży do zakupowego raju. Szczęście jest tam dosłownie na wyciągnięcie ręki, poruszającej się po linii prostej półka – koszyk. Wspaniała podróż za jeden uśmiech do portfela, czy też, jak kto woli, za pięć przycisków (PIN i zielony). Prościej się już nie da.

Nie inaczej jest w przypadku najsłynniejszej świątyni konsumpcjonizmu w naszym grodzie. Galeria Krakowska to naprawdę potężny obiekt, zewnątrz robiący jednak nieciekawe wrażenie. Elewacje wykonane są z ziejących pustką szklanych elementów (odpadających co pewien czas), gdzieniegdzie widać trochę surowej cegły. Nieco smaczku dodaje zegar w stylu art deco, reszty dopełniają toporne, stalowe elementy i zimny beton. Wnętrze – to już zupełnie inna liga. Od pierwszego spojrzenia przytłacza ono mnogością wszystkiego. Czego tam nie ma! Ruchome schody, shopy (czytaj: szopy), dostatek wyrobów najróżniejszych. Pod sufitem tysiące światełek migoczą niczym gwiazdy na niebie - prawdziwym niebie konsumenta. Każdy znajdzie tam coś dla siebie, zarówno dla ciała, jak i dla ducha. Możemy zjeść fast fooda, elegancki obiad, deser. Nabyć ostatnie bestsellery książkowe i muzyczne. Przejrzeć najświeższą prasę. Zaopatrzyć się w sprzęt narciarski na zbliżający się urlop. Rozejrzeć się za prezentami pod choinkę. Lwią część galeriowych szop stanowią butiki z ubraniami, i to bynajmniej sprzedawanymi na nie kilogramy, lecz za grube pieniądze. Na czym polega wartość tych ciuchów? Ano na tym, że mają metkę, a na tejże metce logo znanej firmy. Bez tego drobiazgu byłby one warte tyle, co dniówka wyrabiającego je Chińczyka. Ciuchy zabrudziły się? Oddamy do położonej tuż obok pralni. Przyszliśmy z dziećmi? Nie ma sprawy, możemy oddać je do „kulkowo-bawialni” lub zabrać do właściwego sklepu z dziecięcym asortymentem. Umyjemy samochód, zrobimy sobie manicure, załatwimy sobie kredyt. Pogadamy ze znajomymi, pójdziemy na spacer z rodziną. Słowem - galeria może stać się wyłącznym miejscem spędzania wolnego czasu i zastąpić nam własny dom. W tym ostatnim, zamieniającym się wówczas w hostel, pozostaje nam właściwie tylko spać.

Po co wyliczam to wszystko? Nie chcę, abyście zrozumieli mnie źle. Nie jestem przeciwnikiem istnienia takich miejsc, jak Galeria Krakowska. Nie mam zamiaru jeździć po nich buldożerami, ani też optować za handlem wymiennym pod budką z piwem. Po latach komuny i sklepów z pustymi pólkami takie miejsca naprawdę nam się należą. Uważam jednak, że przyjęcie w pełni stylu życia, który promują galerie, prowadzi właściwie do nikąd. Znajdując się w galerii możemy bowiem odnieść wrażenie, że wszystko, co potrzebne do szczęścia, jest dostępne na wyciągnięcie ręki z portfelem. A tak wcale nie jest. Kiedy kupowanie staje się celem samym dla siebie, lub co gorsza – nałogiem, możemy mówić o swoistej „galeryzacji” życia konsumenta. W niedzielne popołudnie, zamiast pospacerować po rynku, przejść się bulwarami nad Wisłą czy też delektować się smakiem zapiekanki na Kazimierzu, człowiek „zgaleryzowany” woli przemierzać kolejne sklepy z markowymi ciuchami, przymierzać dziesiątki par butów, zjeść w McDonaldsie lub Burger Kingu. Świeże powietrze zastępuje mu wszędobylski zapach markowych perfum, a ciszę – muzyka z galeriowych głośników lub stylowego ipoda. Fatalnie się czuje, kiedy nie ma na sobie markowych ciuchów, kiedy nie nadąża za najnowszymi trendami mody. Galeria staje się symbolem jego stylu życia. Nie muszę dodawać, że świat, w którym żyje taki osobnik, to jedna wielka iluzja.

W przedświątecznym czasie, kiedy przez galerie handlowe będą przewijać się tłumy, a między tymi tłumami i Wy, nie dajcie się zwariować. Szukajcie tylko tego, co jest naprawdę potrzebne. Nie dajcie sobie wmówić, że nie jesteście modni, eleganccy, i „trendy” (cokolwiek to w ogóle znaczy), jeśli nie ubieracie się w markowe ciuchy i nie spędzacie swojego wolnego czasu na spacerze przez kolejne poziomy galerii. Bo spacer taki prowadzi donikąd.




niedziela, 4 grudnia 2011

Quaestiones disputatae de errorus Caroli

Czy Karol popełnił jakiś błąd w swoim poprzednim poście (i dalszej dyspucie)?

Wydaje się, że Karol nie popełnił błędu pisząc o błędzie.
Napisał bowiem (nie wiem tylko dlaczego miałoby to być ostre), że "błąd jako wynik działania i decyzji nie istnieje." - to tylko stwierdzenie faktu (dość trywialnego) - konsekwencje decyzji po prostu (i są jakie są).
Ponadto słusznie zauważył, że naszych decyzji nie podejmujemy i nie analizujemy ich potem w pełni racjonalnie (przynajmniej większości z nich).
I trafnie spostrzegł, że błąd to termin wieloznaczny, ale powszechnie używany (i podał kilka prawidłowych, naturalnych sposobów użycia tego słowa np. "Czym jest błąd? Jest to wykonywanie czegoś w sposób niepoprawny. Mówi się m.in, o "niepoprawnych" decyzjach, umowach, zachowaniu, myśleniu, słowach itp."

Sed contra - Karol w swoim poście popełnił błąd (błędy) ;) a potem jeszcze kilka dołożył w dyskusji z Adą. (W tym miejscu zaczynam otwartą odpowiedź do Karola).
Ale zanim spróbuję się wziąć za analizę naszego problemu, jedna uwaga: Karolu, żonglujesz tu tyloma znaczeniami "błędu" (często wykluczającymi się), że naprawdę ciężko się połapać o co Ci w danej chwili chodzi; więcej, nie trzymasz się też ustalonego przez siebie znaczenia. Postaram się to krótko przedstawić:
Piszesz m.in.
a) błąd to wykonywanie czegoś w sposób niepoprawny (błędne działanie);
b) błąd to "brak informacji, wiedzy o własnych motywacjach, o własnym wnętrzu":
c) błąd to nie wyciąganie wniosków z przykrych konsekwencji naszych decyzji
d) "błąd" - zniszczenie deskorolki przez nieudolnego majstra (w zasadzie sprowadza się do "a")
e) błąd - wiara w to, że nie wolno nam popełniać błędów
Dalej, w sporze z Adą, stwierdzasz, że nie ma błędnych decyzji i kłócisz się z potocznym znaczeniem i użyciem słowa "błąd". Mam nadzieję, że widać już wieloznaczność "błędu" w poprzednim poście i dalszej dyskusji, a chyba nie muszę tłumaczyć, że tam gdzie wieloznaczność, tam często mamy też sporo kłopotów (chyba, że jesteśmy poetami i nam na precyzji nie zależy).
Dalej, choć nie zgadzam się w 100% z tym, co pisze Ada (ale jestem blisko), staję po jej stronie z tej prostej przyczyny, że jestem po stronie języka potocznego (filozoficznie mówiąc, naturalnego). I w tym to języku mówimy o błędach np. błędach w zadaniu z matematyki (i tu mamy na myśli jakieś błędy w rozumowaniu, chociażby w liczeniu), a także o błędnych decyzjach (i na tym właśnie użyciu postanowiłem się skupić).
A zatem jak używamy słowa "błąd" odnośnie decyzji (w jakich sytuacjach)? Raczej rzadko zdarza się, by już przed zadecydowaniem było wiadomo, że postępując tak a nie inaczej popełniamy jakiś błąd, najczęściej oceny błędności dokonujemy "po fakcie", gdy mamy już do dyspozycji jakiś zbiór konsekwencji danego wyboru. Pojawia się teraz pytanie o samą "decyzję": Czy podejmujemy ją w jakimś celu, czy raczej z uwagi na jakieś przyczyny - od razu widać, że nie da się tego od siebie oddzielić, wpływ na nas ma i jedno i drugie, możemy jedynie próbować określić stopień wpływu przeszłości, jak i przyszłości. W każdym razie o błędnej decyzji mówimy wtedy, gdy:
a) wynikała ze złych przesłanek, przyczyn, motywów etc.
b) nie zbliżyła nas do celu, do którego miała nas zbliżać; czyli przyniosła nie te skutki, na których nam zależało, gdy ją podejmowaliśmy (tzw. złe skutki).
Zgadzam się, że nie decyzja sama w sobie jest błędem. Ale - może być błędna (a to nie to samo, tak jak nie tym samym jest prawda co prawdziwość), czyli podpadać w jakimś stopniu pod a) i/lub b).
I może jeszcze na deser jedna "drobna" sprzeczność Karolu:
Błędem przed duże B jest wiara w to, że nie wolno nam popełniać błędów ( jednak zgadzasz się, że możemy robić coś błędnie, np. decydować);
czyli właściwa przez duże W jest wiara w to, że wolno nam popełniać błędy;
a nieco dalej, w dyskusji z Adą twierdzisz, że nie zgadzasz się z tym, iż błądzić jest rzeczą ludzką, lecz, że jest wręcz odwrotnie;
wydaje się, że można by dokonać parafrazy: nie wolno nam popełniać błędów (o ile chcemy być ludzcy) - a jest to jawnie sprzeczne z końcówką Twojego posta ;) chyba, że nie do ludzi pisałeś

Jaki jest mój wniosek: Karolu, przemyśl sprawę jeszcze raz (ale precyzyjniej) i napisz, co o tym myślisz, albo od teraz zaznacz, że Twoje posty to poezja ;)

PS: nie chodzi mi tu o zgadzanie się czy nie zgadzanie z ogólną myślą zawartą w poście, ale o to, że przez swoje niedbalstwo Karolu sprawiasz, że nie wiem z czym mam się zgadzać czy nie zgadzać.

środa, 30 listopada 2011

Zbłądzenie

Skoro na blogu zapanowała moda na mniej lub bardziej udane bajki to ja też od niej zacznę - usłyszałem ją dokładnie dzisiaj, więc aby nie niszczyć projektu posta, zamieszczę ją na początek. Jest na tyle fajna, że na pewno się potem przyda.

Zatem żył w dalekiej zamorskiej krainie pewien chłopiec, który zza tego właśnie morza otrzymał piękny prezent - elektryczną deskorolkę. Nigdy czegoś takiego nie widział, więc nie do końca miał pojęcie jak korzystać z takiego sprzętu. Po chwili nauczył się jednak jeździć, lecz niestety nie umiał się zatrzymać, po chwili wpadł na drzewo a mechanizm w deskorolce się zepsuł. Z płaczem odniósł ją tacie, który jednak stwierdził że nie zna się na czymś takim, a poza tym jest zajęty przysłowiową gazetą - chłopiec miał pozostać więc bez deskorolki. Po chwili jednak tata podniósł oczy i powiedział, że zawoła majstra, który może jednak coś zrobi. Majster, jak się okazało, był wolny i przyszedł wieczorem. Roztrzęsiony chłopiec podał mu deskorolkę i odpięty w międzyczasie mechanizm, który pozwalał jej szybciej jeździć. Majster po pięciu minutach oglądu odkręcił jedną śrubkę, spojrzał w głąb, wyjął z kieszeni drugą i przykręcił na miejsce starej. Mechanizm "śmigał". ,,Sto dolarów'' - powiedział. Tata chłopca spojrzał na niego ze zdziwieniem - ,,Sto dolarów za jedną śrubkę?'' ,,Nie.'' - odparł majster - ,,Za śrubkę 1 dolar. Za pomysł jak to naprawić - 99.''

Ostatnio bardzo często spotykam się z dziwną kategorią błędu. Czym jest błąd? Jest to wykonanie czegoś w sposób niepoprawny. Mówi się m.in. o "niepoprawnych" decyzjach, umowach, zachowaniu, myśleniu, słowach itp.. A czy można powiedzieć, że życie jest "niepoprawne", "błędne"? Moim zdaniem - uwaga, tu ostra teza - błąd jako wynik działania i decyzji nie istnieje. Są decyzje, które wywołują określone zachowanie, które - jeśli powtarzane prowadzi do nawyku. Z tychże decyzji i ich skutków wypływają konkretne informacje.

No właśnie - czy zawsze? Czy zawsze, gdy podejmę jakąś decyzję, mniej lub bardziej istotną, to czy zawsze patrzę jakie skutki ona przyniosła? Czy zastanawiam się nad nią? Czy racjonalnie przyglądam się motywacji? To jest właśnie prawdziwy błąd - brak informacji, wiedzy o własnych motywacjach, o własnym wnętrzu, przewidywalności pewnych spraw związanych ze "mną". Jest on o wiele gorszy niż "błąd", który popełniliśmy wskutek jakiejś decyzji.

Przykładowo: majster nie naprawił deskorolki, zepsuł ją jeszcze bardziej. Czy błędem w tym przypadku było to, że zabrał się do roboty? Nie sądzę - za to ryzyko dostał 99$, a nie jesteśmy, że tak powiem, Panem Bogiem, by wszystko nam wychodziło. Błędem byłoby to, gdyby nie przyjrzał się temu, co zrobił źle, ale płakałby nad swoim losem - że znowu mu coś nie wyszło. Bo ten potencjalny "błąd", zniszczenie deskorolki, wynikało z jego nie-umiejętności - nie wiedział jak ją naprawić, ale to w jego mocy leżała możliwość by się nauczyć. Człowiek, który boi się popełniania takich "błędów" nie nauczy się niczego. I to ze strachu.

Nasze szczęście zależy od nas, od naszego nastawienia. Jeśli będziemy obawiali się głupiego "błędu", to nigdy nie zgarniemy 99 dolarów. Czeka nas tylko "syndrom wyuczonej bezradności". Bo prawdziwym błędem, takim chyba przez duże B, jest wiara w to, że NIE WOLNO nam popełniać błędów.

Wszystkiego dobrego na Adwent - nie siedźcie jak borsuki w norze!

czwartek, 24 listopada 2011

יְוּדִיָּה

"W odległej krainie żyli sobie...".
Spokojnie, tylko żartowałem. Jak zwykle jestem zmuszany do napisania posta, chociaż biorąc pod uwagę datę ostatniej publikacji specjalnie się nie dziwię.
Tak zwane zbiegi okoliczności ( przez chrześcijan zwane też "picem na wodę") zdarzają się w moim życiu często. A ostatnio nawet bardziej niż często. Wchodząc dzisiejszego ranka, jak zresztą co dzień, na fb, odkryłem zamieszczony przez znajomego filmik niejakiej Mor Karbasi. Jako że muzyka w języku ladino jest już przeze mnie od dłuższego czasu znana, a nawet lubiana (Yasmin Levy!), nie zdziwiłem się na ten widok, a jedynie przypomniałem sobie, że jakieś dwa lata temu słuchałem tej pani często i z przyjemnością (nie wypada napisać "namiętnie"). Przyznam, że natrafiłem na nią przeszukując fejsbuka i inne monstra społecznościowe z nadzieją odnalezienia osób, które dzielą ze mną nazwisko. Jakże wielkie było moje zdziwienie, kiedy wśród potencjalnych krewnych odnalazłem śpiewaczkę z Izraela (co zresztą nie jest aż tak mało prawdopodobne). No cóż, mimo że to tylko pani która czaruje w ladino (miks hebrajskiego i hiszpańskiego), tak się złożyło, że akurat takiej muzyki słuchałem, szukałem i ją poznawałem. Opatrzność, czyli chrześcijański odpowiednik zbiegów okoliczności, działa, moi Drodzy, a Mor Karbasi, niczego Jej i jej nie ujmując, jest tego najsłabszym przykładem. Sugerując krótką i oczywiście spontaniczną nad tym refleksję, zostawiam Was sam(ych?) na sam(ych?*) z Mor - posłuchajcie .



* logicznie rzecz biorąc...

środa, 9 listopada 2011

Coś na dobre sny: Bajka o Złotej Muszce

W odległej krainie żyli sobie pan i pani żaba. Ich głównym problemem była problematyczna kondycja pani żaby: była brzydka, głupia i biedna. Przy czym od razu należy wspomnieć, że pan żaba miał dobrą pracę i zarabiał nawet lepiej niż nieźle, jednak wszystkie pieniądze wydawał na próby "pomocy" swej małżonce (zostawało im tylko na muchy w konserwie). Pan żaba wysyłał żonę do najlepszych specjalistów tak w kwestii edukacji jak i w dziedzinie piękna, stosujących najróżniejsze metody (także niekonwencjonalne) niestety bez skutku. Po 20 latach zaczynał już wątpić w to, czy ich sytuacja jeszcze może się zmienić.
Wtedy to po raz pierwszy usłyszał legendę o złotej muszce. Zgodnie z nią każdy, komu udało się złapać złotą muchę, mógł zażądać spełnienia czterech życzeń, a z uwagi na wielką moc muszki, mogło to dla szczęśliwego "łowcy" oznaczać całkowitą odmianę życia. Z początku sceptycznie nastawiony, z czasem pan żaba uznał, że to jedyna nadzieja dla jego żony (i tym samym dla niego) na lepsze życie i spełnienie marzeń.
W czasie gdy pan żaba zbierał wszystkie możliwe informacje na temat złotej muszki (gdzie występuje, czym się wyróżnia, jak ją złapać etc.), pani żaba szykowała ekwipunek na ich wspólną wielką wyprawę: naszykowała m. in. zapas much w konserwie, czajnik, patelnię, ciepłe szaliki a także wielką siatkę na owady. Ostatnim problemem do rozwiązania pozostawał transport: z uwagi na to, że złotą muszkę znaleźć można było bardzo, baardzo daleko, potrzebowali szybkiego i wytrzymałego środka transportu. O dziwo udało im się znaleźć kogoś, kto spełniał wszystkie kryteria, a do tego nie żądał zbyt wygórowanej zapłaty. Był to jerzyk, ptak niezbyt duży, ale za to bardzo szybki (o ile nie najszybszy spośród ptasiej braci) i niezwykle wytrzymały. To właśnie on zgodził się zabrać małżeństwo żab do Owadziego Królestwa na krańcu świata, gdzie pośród niezliczonej rzeszy owadów najróżniejszych gatunków żyła także złota muszka.
Jerzyk próbował dowiedzieć się, czy rzeczywiście konieczne są te wszystkie sprzęty załadowane do wielkiego tobołka przez panią żabę, jednakże pierwszy rzut oka na groźną minę pani żaby wystarczył, by zrezygnował z prób dyskusji. Małżeństwo żab wdrapało się na grzbiet jerzyka i wyruszyli w niezwykłą podróż. Dzięki niezwykłej sile i zwinności niepozornego ptaka, cała trójka wkrótce zbliżyła się do Owadziego Królestwa.
Powietrze zaciemniła chmura owadów, widoczność spadła niemal do zera. Jednak odważni podróżnicy nie tracili ducha i wytężali wszystkie siły, by w tym wielkim roju wypatrzyć tę, dla której porzucili wszystko i zdecydowali się wybrać na kraniec świata. Ich determinacja została nagrodzona, pani żaba zdołała wypatrzyć złotą muszkę przefruwającą nieopodal. Gdy pan żaba był już bardzo bliski schwytania złotego owada, stało się coś strasznego: wierny jerzyk okazał się nie być tak wierny, jak przypuszczali i od samego początku zaplanował zdradę - chciał złapać złotą muszkę tylko dla siebie. Wykonał szybki obrót licząc na to, że niespodziewający się niczego pan i pani żaba od razu spadną na ziemię ginąc z kretesem. Pan żaba zgodnie z jego przewidywaniami padł ofiarą podstępu jerzyka i zanim zdążył zdać sobie sprawę z tego, co się dzieje, leżał już bez tchu na ziemi.
Chytry plan jerzyka nie przewidział niezwykłej zapobiegliwości pani żaby, która w obawie przed własnym zasłabnięciem przywiązała siebie i tobołek do ciała ptaka. Choć nie była mądra, szybko zdała sobie sprawę, że jej kochany mąż nie żyje a ona w każdej chwili może podzielić jego los. Z niezwykłą jak na żabę zręcznością wyciągnęła swą ukochaną patelnię i bez namysłu zdzieliła nią wiarołomnego jerzyka w głowę. Gdy zaczęli spadać, pani żaba błyskawicznie chwyciła swą wielką siatkę na owady i dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności zdołała nie tylko złapać złotą muszkę, ale także przeżyć upadek lądując na stercie miękkich liści.
Jak się okazało legenda nie kłamała, złota muszka przemówiła żabim głosem prosząc o wolność w zamian za spełnienie dowolnych czterech życzeń. Uradowana pani żaba jednym tchem wyrecytowała upragnione z dawien dawna życzenia mądrości, piękna i bogactwa. Wystarczyło jedno machnięcie skrzydełek i trzy życzenia pani żaby zostały spełnione z nawiązką: była teraz najpiękniejszą, najmądrzejszą i najbogatszą żabą na świecie. Gdy muszka spytała o czwarte życzenie, wzrok pani żaby skierował się w stronę ciała jej ukochanego męża. Do głębi wzruszona jego poświęceniem i wiernością mimo wszelkich kłopotów, pani żaba poprosiła o zwrócenie mu życia. W momencie, gdy zdumiony pan żaba stawał na nogi, złota muszka odlatywała już w swoją stronę..
Po pełnej przygód podróży do domu, pan i pani żaba wiedli szczęśliwy żabi żywot do końca swoich dni, a ich wzajemna miłość i niezwykłe przygody są w żabim świecie wspominane do dziś.

niedziela, 6 listopada 2011

Z dawnych czasów

W naszych ponowoczesnych czasach oszałamiającą wręcz karierę zrobiła jedna literka. E – bo o niej tu mowa – czytana z angielska jako „i” podbiła niemalże wszystkie dziedziny naszego życia. Mamy e-maile, e-rejestracje, e-pity, e-sądy, e-rozkłady jazdy, e-legitymacje, e–zakupy. Te ostatnie (poprzednie zresztą też) mają niewątpliwe plusy - często dają możliwość znalezienia przedmiotów, których odszukanie na własną rękę, bez internetu, byłoby o wiele trudniejsze.

W taki właśnie sposób, jakiś czas temu, zdobyłem pewien stary list. Nazwisko jego nadawcy, którym był greckokatolicki biskup przemyski Konstantyn Czechowicz, zapewne nic Wam nie mówi. Nawet być może w tym momencie w Waszych mózgach zapaliła się lampka z napisem „suchar” i macie zamiar przerzucić się na Pudelka. Nie róbcie tego. Postaram się udowodnić, że coś, co nie jest „e”, też może być ciekawe. A pamiątki przeszłości wcale nie muszą ustępować finezją i artyzmem wytworom naszych czasów. Wręcz przeciwnie.

Na pierwszy rzut oka, list biskupa Czechowicza wcale nie zachęca, aby zapoznać się z jego treścią. Ot, kawałek starego papieru, pomięty i poplamiony przez starość. Na dodatek, gryzie w oczy odręcznym pismem i archaiczną pisownią języka ukraińskiego. Gdy jednak przyjrzymy mu się bliżej, kreski układają się w litery, litery w słowa, słowa – w zdania, a zdania - w sensowną całość. Całość na tyle interesującą i piękną, że postanowiłem nie zamykać jej w swojej teczce, lecz podzielić się nią z Wami. Oto i ona:

KONSTANTYN

z Bożej łaski i błogosławieństwa Świętej Stolicy Apostolskiej

biskup przemyski, samborski i sanocki*.

Umiłowanej w Chrystusie, Czcigodnej Anastazji Struś, wieśniaczce w Pełkiniach,

pozdrowienie i arcypasterskie błogosławieństwo!


Z doniesienia czcigodnego urzędu parafialnego w Pełkiniach miło nam było dowiedzieć się, że Wy, czcigodna Pani, przejęci duchem prawdziwej pobożności i gorliwości o chwałę Bożą i o zbawienie swojej duszy, ofiarowaliście 200 koron na odnowienie starego obrazu Przeczystej Panny Marii do budującej się cerkwi w swojej wiosce.

Owa, jak na obecne przykre czasy, tak szczodra Wasza ofiara, świadczy dobitnie o Waszej żywej wierze i gorącej miłości do Pana Boga, o Waszym przywiązaniu do swojego św. Kościoła oraz do swojego przepięknego św. Obrządku. Tym czynem miłości do Boga daliście piękny przykład do naśladowania swoim współmieszkańcom, aby oszczędzali i przynosili swoje grosze jako ofiarę dla chwały Bożej, za którą Bóg tak szczodrze nagradza swoich ofiarodawców niebieskimi darami. „Radosnego dawcę miłuje Bóg”, mówi św. Apostoł Paweł (2 Kor 9,7), a „jaką miarą mierzycie, odmierzy się Wam”, upewnia nas sam Jezus Chrystus (Łk 6, 38).

Z prawdziwą radością wyrażamy Wam, czcigodna Pani, za waszą pełną miłości ofiarność, za wasze wzorcowe, religijne życie, nasze uznanie i pochwałę, a zarazem udzielając Wam naszego arcypasterskiego błogosławieństwa, prosimy Boga, aby stokrotnie wynagrodził Waszą ofiarę, aby na każdym kroku chronił Was od wszelkiego zła, zachował w mocnym zdrowiu na mnogie lata, a kiedyś, po szczęśliwie przebytej wędrówce tego życia, pozwolił Wam dołączyć do liczby swoich chorążych niebieskich.

Dano przy naszej katedralnej świątyni Narodzenia Św. Jana Chrzciciela w Przemyślu** dnia 18 maja 1908 roku.

+ Konstantyn

biskup

Parę słów mojego komentarza jako historyka. Pewnie dziwić Was może, że biskupowi Konstantynowi chciało się wysyłać tak piękny list do jakiejś wieśniaczki w zapadłej dziurze. Sprawa staje się o wiele bardziej zrozumiała, kiedy przeniesiemy się w czasie do maja 1908 roku. W Galicji Wschodniej, a więc i w okolicach Przemyśla, panuje wtedy straszliwa bieda. Kto miał trochę grosza, często był rzymskim katolikiem, natomiast wierni biskupa Czechowicza to przede wszystkim biedne chłopstwo, bez pieniędzy i nadziei na lepszą przyszłość. Jedni masowo wyjeżdżali za Ocean w poszukiwaniu chleba i dostatniego życia. Inni niekiedy polonizowali się i przechodzili na obrządek łaciński, który kojarzył się z prestiżem i karierą. Niewątpliwie, miał rację biskup Czechowicz, pisząc o „obecnych przykrych czasach”. W takiej sytuacji datek rzędu 200 koron (wówczas to prawdziwa góra kasy) przez grekokatolika wymaga szczególnej pochwały. Tym bardziej, aby i inni wierni greckokatoliccy, idąc za tym przykładem, mogli zerwać z obrazem biednego Kościoła chłopskiego. Wówczas cerkwie greckokatolickie mogły zacząć rywalizować o prestiż z kościołami łacińskimi, aby wierni nie porzucali swojego obrządku. Warto też zauważyć, że ofiarodawczyni to mieszkanka wsi szczególnie narażonej na latynizację, bo położonej na pograniczu osadnictwa polskiego i ukraińskiego (Pełkinie leżą przy linii kolejowej z Rzeszowa do Jarosławia, zaraz nieopodal tego drugiego miasta). Stąd też tak mocno biskup Czechowicz podkreśla „przywiązanie do swojego przepięknego św. Obrządku”, gdzie, na samym styku dwóch kultur, łacińskiej i bizantyjskiej, mogło być to szczególnie trudne.

Refleksję nad samą treścią listu pozostawiam Wam. Czy była ona warta odgrzebywania – moim zdaniem tak. Nie tylko dlatego, że w dobie e-maili i facebooka poplamiony kawałek papieru sprzed ponad 100 lat wygląda nieco egzotycznie.


Na dobranoc - przypisy dla hardkorów:

* Tu następuje wyliczenie dalszych tytułów biskupa Konstantyna: Prałat domowy i Asystent Tronu Papieskiego, Hrabia rzymski, Kawaler krzyża wielkiego Orderu św. Grobu w Jerozolimie i Orderu Żelaznej Korony II klasy, członek Towarzystwa Adwokatów Rzymskich św. Piotra, rzeczywisty tajny Radca Jego c[esarskiego] i k[rólewskiego] Apostolskiego Majestatu***, Członek Izby Panów Austriackiej Rady Państwa i Sejmu Królestw Galicji i Lodomerii z Wielkim Księstwem Krakowskim.

** obecny kościół oo. Karmelitów pw. św. Teresy

*** chodzi tu o cesarza Austro – Węgier


czwartek, 27 października 2011

O nowym imidżu

Jak zapewne zauważyliście - zmieniliśmy layout naszego cudownego bloga. Czeka nas jeszcze wiele zmian, o czym niebawem się przekonacie. Co to będzie?
- wybory konsulów, będą trwać od 4 do 17 listopada; w sześć dni po święcie niepodległości naszego sąsiada ogłosimy wyniki! Zapraszamy do udziału.
- możecie wpisać się na subskrypcję i otrzymywać nasze posty bezpośrednio na maila (w zakładce "zaproś Borsuka i wpisz maila" :)
- możecie, podobnie jak na portalu facebo(rso)ok.com - zalajkować nasze posty (wystarczy wcisnąć kwadracik obok słów 'like it!')
- zmiana w konstytucji - poważne zmiany ustrojowe wstrząsnęły naszą Republiką; publikacja - po zakończeniu wyborów:)
- zmiany tematyczne: może kulinaria, może szczypta filozofii, krztyna savoir vivre'u... Zobaczycie! W każdym razie, po uzyskaniu przez nas wszystkich tych różnorakich tytułów naukowych - nasz blog jeszcze bardziej zobowiązuje.

O co w tym wszystkim chodzi? Niektórzy mówią, że blog jest jak autoterapia. Jest to po części prawda - z pewnością borsucza.blogspot.com funkcjonuje niczym platforma socjalizacyjna dla mnie i dla moich "cudownych" współkonsulów. Dzięki temu rozmawiamy, mamy wspólny temat, przeżycia, emocje - dzielimy to i wyszydzamy się wzajemnie serdecznie przy kuchennym stole, a już szczególnie z tego, który ma najmniej kommentsów i lajków. No dobra, szydzimy równo z każdego, ale chcemy z tym skończyć. Ale nie o to chodzi w tym wszystkim.

Wracając, wydaje mi się, że chodzi tu o wizerunek. Tzw. PR (czyli, ujawnijmy tą tajemnicę, z języka starofrancuskiego - public relasjons) został mocno zdyskredytowany: albo obrzuca się tym słowem polityków, oskarżając o zafałszowywanie prawdy, albo wskazuje na błąd jakiejś dużej firmy - że zbyt wiele poświęciła na PR podczas kampanii reklamowej i dlatego wyszła klapa. A tak naprawdę nikt nie wie co to ten Piar jest... Zasadniczo nasz społeczny wizerunek, relacje z osobami i firmami współcześnie postrzega się jedynie w kontekście reklamy (a więc i sprzedaży). Ale czy nie jest to fałszywe spojrzenie?

Wydaje mi się, że wizerunek (nasza reputacja), znaczy coś o wiele więcej. I należy do niego wszystko w naszym życiu. No chyba, że jesteśmy wiecznymi handlarzami i bezustannie szukamy szeroko pojętego zysku. Ja jednak trzymałbym się bardziej pozytywnej wizji człowieka - w której jednak jesteśmy zdolni do zachowań bezinteresownych. W każdym razie - cały czas kreujemy swój wizerunek, nawet wtedy, gdy śpimy!

Po co nam PR, jeśli nie dla reklamy/sprzedaży? Po co budować PPR (ze str-fr. personal public relasjons)?? Przede wszystkim - dla siebie. Czujemy się mocniejsi, pewniejsi. Nikt mi nie powie, że ogolony, ładnie wyperfumiony, dobrze ubrany facet nie ma lepszego samopoczucia niż taki, który dobierze złą koszulę i wskutek syndromu post-imprezowego będzie... no właśnie.
Na szczęście mijają czasy, w których mężczyzn długo dobierających sobie ładniejsze buty, czy używających dezodorantu traktowano jako zniewieściałych. Dobry PR to gwarancja sukcesu. jak go osiągnąć? Przede wszystkim - poświęcić chwilę czasu "na samego siebie". Zobaczyć, co nam się w nas nie podoba, a co chcielibyśmy pozostawić. Na to jednak trzeba znaleźć te kilka minut na przemyślenie (myślę, że niebawem napiszę o różnych technikach relaksu).

Po co to wszystko piszę? Po to, by zaproponować dłuższe zatrzymanie się nad czynnościami, które często chcemy zbyć jak najszybciej - np. gotowanie, ubieranie, picie kawy... Porozkoszujmy się (po katolicku: podziękujmy Panu) tymi zwykłymi, codziennymi obyczajami, aby nie były już szare. Spróbujmy też czegoś nowego. Naprawdę, małe rzeczy (nawet blog:) - zmieniają życie. Bo PR zaczyna się przede wszystkim od siebie.

środa, 19 października 2011

Entre Av'e Eva...czyli co się robi na tej dziwnej filologii.

Dziś mam dla Was akcent portugalski. A właściwie galicyjsko-portugalski i to nie tylko akcent, ale cały język, który w XIII wieku cieszył się prestiżem na Półwyspie Iberyjskim. Jeśli słyszeliście kiedyś o trubadurach i królu Alfonsie X Mądrym to właśnie w te klimaty chciałbym Was na moment zaprosić. Na dworze Alfonsa, (z powodu negatywnych konotacji zwanego dalej królem) a także w Portugalii powstawały pieśni zwane "cantigas". Jedne mówiły o miłości, inne o tęsknocie, jeszcze inne, w mniej lub bardziej poprawny politycznie sposób, starały się krytykować władców i możnych. Oczywiście pieśni portugalskie są lepsze, ciekawsze i najbardziej wybitne na świecie, ale na glorię Luzytan przyjdzie jeszcze czas - dzisiaj wędrujemy do królestwa Kastylii, gdzie król wraz z gronem śpiewaków i nadwornych poetów stara się wyrazić swoją cześć dla Maryji. Owoce tych starań, w pewnym stopniu, możemy podziwiać (albo i nie) do przysłowiowego dnia dzisiejszego - jeśli mnie Wikipedia nie myli, są to 427 pieśni z zapisem nutowym, zawarte w czterech kancjonarzach, a całość nosi wdzięczną nazwę Cantigas de Santa Maria. Jedną z Cantigas mam bardziej ochotę niż zaszczyt (no bo niby z jakiej racji? :)) Wam zaprezentować. Tłumaczenie, jak mawiała dr Rzepka, "filologiczne", ale wymagania cantigas są tak rygorystyczne (ten pięciozgłoskowiec otwarty w refrenie i sześciozgłoskowiec zamknięty w strofach, rymy, zbitki - koszmar) że czuję się usprawiedliwiony. A zatem - porzućcie wszelkie muzyczne uprzedzenia(jeśli takowe macie) i posłuchajcie harmonijnych dźwięków sprzed wieków (ośmiu bodajże)...

Cantiga 60

Między Ewą i Zdrowaś __ Entre Av'e Eva

Wielka jest przepaść. __ gran departiment'a.

Gdyż Ewa nam odebrała __ Ca Eva nos tolleu

Smak Boga, Raju __ Parays'e Deus

Zdrowaś go oddała; __ Ave nos y meteu;

Dlatego przyjacielu: __ porend', amigos meus:

Między Ewą i Zdrowaś… __ Entre Av'e Eva...

Ewa nas wpędziła __ Eva nos foi deitar

Do czarta więzienia __ do dem'en sa prijon,

Zdrowaś wyzwoliła __ e Ave en sacar;

I dla tego śpiewaj : __ e por esta razon:

Między Ewą i Zdrowaś… __ Entre Av'e Eva...

Ewa nam utraciła __ Eva nos fez perder

Miłość Boga, dobra __ amor de Deus e ben,

Zdrowaś ją przywróciła; __ e pos Ave aver

Dlatego też: __no lo fez; e poren:

Między Ewą i Zdrowaś… __ Entre Av'e Eva...

Ewa nas uwięziła __ Eva nos enseerrou

Z dala od niebios bram __ os çeos sen chave,

Maryja skruszyła __ e Maria britou

Swą łaską pręty krat __ as portas per Ave:

Między Ewą i Zdrowaś… __ Entre Av'e Eva...

Ta wydaje się mieć więcej krzepy. :) No i przypatrzcie się tym pięknym kancjonarzom.

Poza tym polecam jeszcze Cantigę numer 100

Na dworze króla (tak, Alfonsa).

Ἡ ἀταξία

Bywa, że w życiu robi się bałagan. Jak każdy klasyczny bałagan, robi się sam, tak ot, nie było, a jest.. Z początku jest on ledwie dostrzegalny, znikomy, nieszkodliwy, taki zwykły chwilowy nieporządek. Ale przychodzi taki moment (a przychodzi on zawsze), że trudno dalej ciągnąć postawę ignorancji (choć potrafimy w tym być nieźli). Nieco nieśmiało, bez wielkiego szumu, pojawia się pytanie: I co teraz?
I jak to zwykle bywa w przypadku pytań, te najprostsze przysparzają najwięcej trudności. Problematyczny nie jest tutaj brak odpowiedzi, lecz zbyt duża ich liczba (kiedy już wydaje się, że wykluczyliśmy jedną z dróg, pojawiają się dwie nowe niczym głowy Hydry Lernejskiej). Chciałoby się dostać do rąk jakąś rozsądną instrukcję obsługi, jasną i wiarygodną; niestety, nie ma takich (chociaż czasem wydaje się inaczej). W niemal każdej sytuacji tego typu jest kilka zabawnych cech charakterystycznych.
Po pierwsze: zaskoczenie. Choć mamy za sobą wiele "starć" z życiowym chaosem, za każdym razem fakt jego pojawienia się zaskakuje nas niczym śnieg służby drogowe. Co więcej, zachowujemy się tak jakby to była pierwsza sytuacja tego typu.
Z zaskoczeniem łączy się kolejna cecha: nie mamy zielonego pojęcia skąd się ów bałagan wziął i kiedy właściwie się pojawił (choć w gruncie rzeczy wiemy, ale nie wierzymy, że to takie proste lub udajemy sami przed sobą niewiedzę, bo powód bywa zbyt kompromitujący)
I wreszcie ostatnia, najśmieszniejsza ze wszystkich: kwestia rozwiązania - niby nie mamy pojęcia co zrobić, martwimy się, szukamy, głowimy etc a tak naprawdę zazwyczaj już na początku wiemy, co trzeba zrobić (tyle że Tego akurat zrobić nie możemy), nieprawdaż?

wtorek, 11 października 2011

Dla potomności

Przegladające się w kałużach szare niebo i spadające w tanecznych piruetach liście dowodzą nieomylnie – lato definitywnie odeszło w przeszłość. Panująca za oknem jesień sprawia jednak, że jakoś chętniej wracamy myślą w stronę ciepłych, majowych i czerwcowych dni. Wówczas rozkwita życie – przyroda kwiatami, zielenią i śpiewem ptaków (ojachrzanię, ale kicz!), a wielkomiejski Kraków – gwarem i turystami ze wszelkich możliwych stron, wycieczkami, wyprawami, pielgrzymkami i eskapadami. Ulicami dziarsko maszerują kolejne grupy, pożerając wzrokiem wszystko, co znajdzie się w jego zasięgu. Pod koniec dnia, kiedy przewodnicy już ochrypli, w aparatach wyczerpały się baterie, wszystkie McDonaldsy są zaliczone, a plecaki po brzegi wypełniają pamiątki (w przeciwieństwie do portfeli), dla turystów nadchodzi czas rozstania z naszym pięknym grodem. Przechodzę właśnie obok typowej wycieczki szkolnej, zmierzającej w stronę peronów dworca kolejowego. Jak zwykle w takich sytuacjach, obok uczniów podąża nauczycielka, pilnująca, aby dzieci szły równo, nie zatrzymywały się przy stoiskach z prasą dla dorosłych i nie wydały wszystkich oszczędności na watę cukrową. Zwraca się ona do popluwającego na ohydną posadzkę chłopaka: „Czy ty wszędzie musisz zostawić swoje DNA???” Ot, nieco bardziej wyrafinowana wersja pytania „Czy możesz tutaj nie pluć?” Incydent ten z pozoru cuchnął prozą życia i już miałem przejść obok niego obojętnie. Ale za chwilę coś mnie tknęło: Ha! Toż to pytanie głęboko filozoficzne! To pytanie o naturę człowieka!

Każdy homo (czasem) sapiens, od antycznych poetów i prezydenta USA począwszy, a na wsiokach plujących na dworcowe płytki skończywszy, chce zostawić jakąś widzialną, namacalną pamiątkę po sobie dla potomności. Aby udowodnić tę tezę, nie będę sięgał do literatury w poszukiwaniu utworów ilustrujących ten motyw, zwany górnolotnie „exegi monumentum”. Taka rozprawkowa dłubanina, prześladująca uczniów od pierwszych dni nauki aż do samiuteńkiej matury, z pewnością jest Wam znana aż za dobrze i zmęczy tylko i mnie, i moich P. T. Czytelników. Natomiast chciałbym się skupić na najprostszych i najłatwiejszych do zauważenia przejawach walki człowieka o pozostawienie części siebie dla potomości. Do dzieła!

Chyba najbardziej efektywnym sposobem przekazania jakiejś pamiątki po sobie jest pozostawienie potomstwa. Po pierwsze, puszcza się wówczas dalej w obieg swoje przeznakomite i przewyborne geny, zwłacza te odpowiadające za wysokie IQ. Po drugie, wychowując potomstwo, można w czasie tego procesu zaszczepić mu wyznawane przez siebie wartości i zainteresować odpowiednimi ideami (co wychodzi z tego w praktyce, to już inna sprawa). A przy okazji - liczyć na mile łechtające ego uwagi: „Jaka śliczna córunia, wykapany tatuś”, „Jakie przepiękne oczka, całkiem, jak u mamuni”. Chcecie zostawić coś po sobie? Dzieci przyszłością naszą i naszego Narodu!

Kiedyśmy już doczekali się umiłowanego potomstwa, możemy je zabrać na wycieczkę. Zwiedzając popularne wśród turystów urokliwe miejsca, natraficie na najróżniejsze ciekawe inskrypcje. Zwyczaj ten jest stary jak świat. Zauważcie, że obok takich błyskotliwych tekstów jak „je*ać Legie” czy „kocham cie” najczęściej tam pojawiającymi się będą: „Tu byłem i piwo piłem”, „Gienek”, „Piotrek i Kasia – 20.07.2011”. Słowem – pamiątki po gościach, którzy składając swoje autografy, chcieli zostawić w miejscach urzekających pięknem czy to przyrody, czy architektury, jakiś ślad po sobie, tym samym – zostawić cząstkę siebie, aby w ten sposób zostać tam w jakiejś formie na zawsze. To proste jak Wałęsa, ale skuteczne – dopóki w dziurawym budżecie tego czy owego urzędu nie znajdą się środki na remont takiego zabytku, tysiące ludzi zobaczy Wasze bohomazy. Działa?

Oczywiście, można zapisać się w historii ludzkości w nieco bardziej wyrafinowany sposób. Literatura, polityka, sztuka, działalność społeczna, filozofia, kultura, wojna, posty na blogu – to tylko niektóre pola do popisu. Ale o tym już pisać nie będę – to zbyt nudne. Na pewno znajdziecie z tej długiej listy coś dla siebie, wierzę w Was, że nawet w ostateczności nie będą to mele na ohydnej posadzce dworca.




piątek, 30 września 2011

Starość - nie radość.

Jednym z najczęściej pojawiających się mitów współczesności jest mit o zależności mądrości od wieku (starości). Powszechna opinia głosi bowiem, że starszych należy się pytać, bo wiadomo że są bardziej doświadczeni, więcej przeżyli itd.
Błąd w takim rozumowaniu polega na tym samym, jak na wiązaniu "pomnażania" posiadanej wiedzy z ilością przyjmowanych wrażeń (np. turysta jadący do Egiptu/Tajlandii itp w celu "odpoczynku", wyleżenia się, nigdy nie wzbogaci własnego umysłu poprzez obserwację i próbę wejścia w świat tubylców, (bo po co ma to robić?). Ma wiele wrażeń, ale zero dodatkowej wiedzy, nazwijmy to, życiowej).
Tak samo bardzo wiele starszych osób wcale nie jest mądrzejsza od nastolatków z otwartym i ciekawym umysłem.

Chciałem jednak podjąć nieco poboczny temat, choć dotyczący starości - starości ducha.
Starość kojarzy mi się przede wszystkim ze strachem - boję się starości mojego ciała, gdy będę pozbawiony wielu możliwości (tramwaj z pewnością zawsze będzie mi uciekał, nie mówiąc o jeździe rowerem...) Boję się też pewnej ospałości umysłu, może nawet jakiejś choroby - bardzo wiele nieszczęść przydarza się po 70-ce lub 80-ce. I najczęściej nie da się nic z tym zrobić. Jesteśmy do tego "zmuszeni", biernie to przyjmujemy.

Wydaje mi się jednak, że jest coś takiego, jak "aktywna" starość. Starość, którą sami w sobie rodzimy, która może pojawić się w nas, gdy tak naprawdę jeszcze nie zdążyliśmy dorosnąć. Starość która rodzi się z naszych lęków i kompleksów. To właśnie nazywam starością ducha. Można to nazwać inaczej - chorobą "świętego spokoju" (wcześniej podobną chorobę nazwaliśmy termofilią, vide: tu, demencją lub po prostu czymś w rodzaju lekkiej, ale permanentnej, deprechy...)

Jest kilka własności gatunkowych <<starego>> człowieka, m.in.:
- dążenie do "świętego spokoju", czyli stanu w którym będzie mógł on spokojnie usiąść i nikt, absolutnie NIKT, nie będzie mógł mu przeszkodzić; wszystkie jego działania zmierzają do tego, aby mieć święty spokój; niestety taki stan trwa najwyżej kilka godzin, zawsze wtrąci się inny człowiek lub, po jakimś czasie, miłosierna Opatrzność; ze względu na krótki okres trwania "świętego spokoju", frustracja zostaje dodatkowo wzmocniona...
- robienie wszystkiego dla innych, pod hasłem: ja jestem "stary" (tu można wstawić inny przymiotnik, określający konkretną negatywną cechę - np. nieudolny, gruby, głupi), więc to co mam, poświęcę dla innych. Zrobię to dla innych, itd. Jest to jednocześnie zrzucenie odpowiedzialności z siebie - robię nie to, co sobie wymyślę, tylko to, czego "potrzebują" inni. Po powrocie "innych" najczęściej jednak ów <<stary>> człowiek wypomina to poświęcenie i - nie znajdując zrozumienia - zwiększa swoją frustrację...
- brak jakiejkolwiek inicjatywy; św. Augustyn (a za nim Hannah Arendt) pisał, że jedną z istotowych cech każdego człowieka jest zdolność działania i inicjowania nowego świata. <<Stary>> człowiek składa odpowiedzialność za swoją "inicjację" na karby innych ludzi. On nie musi myśleć o swoim życiu, o sensie. Ważne żeby była ciepła micha i spanie. Taka postawa też wzmacnia frustrację "Starców" - człowiek z natury jest spontaniczny i stworzony został do tego, aby samemu tworzyć, a nie od-twarzać... Taka postawa wyklucza też największy cud - miłość.
- dążenie do "ustawienia" sobie życia; bardzo często spotykam ludzi w moim wieku, którzy wybierają studia nie ze względu na pasję, na to co ich interesuje i co chcieliby robić, ale ze względu na chęć ustawienia się (podobnie jest ze współczesnymi małżeństwami z rozsądku - i nie chodzi tu tylko o kasę, ale też np. pomysł, że ta kobieta będzie dobrą żoną tylko dlatego, że dobrze wychowa mi syna, a nie dlatego, że ją kocham; chcę podkreślić że nie mam na myśli tutaj tylko finansowego "ustawienia się"). Potem frustracja wzrasta - przecież tak naprawdę takie ustawione życie nie jest życiem tego człowieka (stąd mówi się o pokoleniu no-life'ów, ale to temat na inny post).

Jak pozbyć się tej <<starości>>? Myślę, że problem polega na tym, by dana osoba ją w ogóle zauważyła. Często spotykam się z taką <<starością>> ducha i nie wiem co robić. Współczesność każe mi tolerować, bo przecież to czyjeś życie, nie można się wtrącać. Macie jakiś pomysł? Może w ogóle ja źle to widzę..

PS. Może przede wszystkim powinienem pogratulować dostojnemu konsulowi Michałowi - i jego postu poniżej. Jego inicjatywa wyraźnie wskazuje, że wyrywa się on więzom i okowom starości! Kibicujemy!!

niedziela, 25 września 2011

Końca początki.

Ha! Wcale nie będzie o nieubłaganie(i dobrze) zbliżającym się końcu wakacji! W sumie, to (jak zwykle, kiedy zaczynam pisać) jeszcze nie wiem o czym będzie. Grunt, to zacząć od tytułu posta, treść przyjdzie później...
...
...
...
(już powinna przyjść)
...
...
...

Jest!
Jednak post , który w ogólnym zarysie powstał w moim umyśle podczas długich chwil medytacji*, częściowo związany będzie z przytaczanym już nieubłaganym nadejściem roku akademickiego. Mowa tu o końcu życiowego obijania się. Powiecie, że aż takim leniem nie jestem, bo w końcu Beczka przez dwa lata, żadnych poprawek na studiach, podróże - w skrócie, duch mój i ciało me jakąś aktywność przez ostatnie lata wykazywały. Nie do końca w tym rzecz. Chodzi o to, że w moim życiu, choć wydaje mi się, że w wielu innych życiach także, dużo rzeczy, wydarzeń pojawia się przy minimalnym wysiłku, naturalną koleją rzeczy. Być może posiadam naturę refleksyjno-filozoficzną (gdzie mi do Chłopaków Zza Ściany!)ale jeśli chodzi o najważniejsze decyzje życiowe - nie zaprzątam sobie nimi głowy zbyt długo: gimnazjum skończone? to do liceum; matura zdana? to na studia; na studiach jest duszpasterstwo? no to się wkręć się i zrób w nim coś. Sami widzicie - nie ma za bardzo nad czym myśleć. Akcja-reakcja. To o czym chciałbym napisać, to wszystkie te sprawy, inicjatywy, tzw. "okazje", które przy tylko takim (w tym wypadku moim) podejściu do życia się omija. Niestety - model życia "danego", mimo, że zakłada sporą dawkę wdzięczności dla Stwórcy, nie wykorzystuje w pełni potencjału, który się od tegoż Stwórcy otrzymało. Bo dlaczego nie powalczyć o coś więcej niż się ma? Nawet niekoniecznie(sic!) dla siebie. Nie wiem czy ktoś znany powiedział już kiedyś coś podobnego, ale strzelam, że podobna złota myśl musiała paść już wcześniej w historii ludzkości**:

" Wielkie przedsięwzięcia ludzkości zaczynają się od jednostkowych planów na własnym podwórku/polu."

Oczywiście - wrogiem realizacji wielkich planów jest samo tylko planowanie. Trzeba jak najszybciej działać i to nie od jutra. W związku z powyższym, (w zasadzie pobocznym) jak to się ładnie w języku polskim mówi "powziąłem pewne postanowienia" i mam szczery zamiar, a także potrzebne środki aby je zrealizować. A żeby podwójnie zbudować napięcie****, o tym jakie to postanowienia być może będę informował Was w kolejnych postach.


*co oznacza, że temat może ulec zmianie w sekundę, ot tak.
**jeśli nie, macie przyjemność obcować z miernej jakości*** cytatem Michała K.
***co za sprzeczność z treścią samego cytatu...
****no, bo przecież to takie interesujące, co się u mnie dzieje.


I dwa motywatory na koniec:


czwartek, 15 września 2011

Idzie nowość


Na borsuczym horyzoncie rysują się poważne zmiany. Dotychczasowe trio mieszkańców zacisznej norki uzupełnił nowy lokator, a skoro nowy lokator – to i nowy bloger. O czym pisać w swoim debiucie przed tak znamienitą publiką? W ogóle wydaje mi się, że wyraz pisać nie kojarzy się zbyt dobrze młodemu pokoleniu. Nasuwa on na myśl rzeczy, które mogą być męczące i wymagają poświęcenia sporo czasu i energii. Pisze się sprawdziany, kolokwia, ściągi, prace licencjackie, magisterki, doktoraty (to ostatnie, co prawda, nie aż tak często, ale wypadki chodzą po ludziach). Zapewne znajdzie się jednak grupa pasjonatów, piszących coś „od siebie”, dla przyjemności, aby podzielić się z innymi czymś inspirującym. Ci z kolei mogą łatwo wpaść w pułapkę grafomaństwa, kiczu (jeśli kręci ich Paolo Coelho, to już po sprawie), lub też tworzyć przyciężkawe, nie dające się czytać wypociny, czego dowodzi niniejszy post. Na pierwszy rzut oka, zajęciem łatwiejszym niż pisanie jest czytanie. Jednak i tu piętrzą się przed nami pewne trudności. Mając na tym polu ogromny wybór, trzeba postawić sobie pytanie: co czytać, oprócz naszego bloga? Mam dla Was pewną propozycję.

Książka, którą chcę polecić jako lekturę na upływające właśnie wrześniowe dni, nie jest obszerna i można ją połknąć za jednym zamachem. To krótkie opowiadanie nosi tytuł „Lotna”, a jego autorem jest Wojciech Żukrowski. Być może słyszeliście niegdyś o filmie Andrzeja Wajdy, nakręconym na podstawie tej książki. Filmu jednak nie polecam – to kiepski wytwór komunistycznej propagandy, istotnie zniekształcający wymowę tekstu Żukrowskiego. Opowiadanie natomiast, moim zdaniem, jest jak najbardziej warte uwagi.

Złota polska jesień 1939 roku. Pośród piękna żółknącej przyrody toczy się dramat walki na śmierć i życie z niemieckim najazdem. Siły polskich żołnierzy absorbuje jednak nie tylko przerażająca wojna, ale także rywalizacja o wspaniałą klacz – Lotną, przedmiot westchnień niejednego ułana. Śmierć kolejnych jej właścicieli przyczynia się do eskalacji pożądania, nienawiści i złych emocji. Jak skończy się ten dramat? Tragedia, klęska, śmierć, bezradność, ludzkie słabości – „Lotna” to książka niełatwa, ale dająca wiele do myślenia i warta lektury, do której Was gorąco zachęcam.

Jeśli jeszcze nie ulotniliście się sprzed monitora, dziękuję Wam za uwagę – do następnego, miejmy nadzieję, nieco lżejszego razu!


czwartek, 8 września 2011

Droga do nieba

Ok, to i na mnie przyszła pora. Mam dziś wolne, więc i czasu nieco więcej i nawet szczypta "weny" zachęca :) do rzeczy:
Pewnego dnia około godziny 19:07 zacząłem szykować się do wyjazdu na mszę o 19:30. Tym razem postanowiłem być dłuższą chwilę przed czasem i wyjechać wcześniej, coby ze spokojem przeżyć najważniejsze w ciągu dnia spotkanie. Pogoda wyjątkowo była całkiem przyjemna, świeciło słońce,

wiał przyjemny, dość ciepły wiatr, koła mojego polskiego górala sunęły sprawnie amsterdamskimi ścieżkami rowerowymi, myśli powoli zaczynały kierować się ku górze, aż tu naraz.. nie tylko myśli, ale i droga zaczęła się wznosić i jako żywo, kończyła się gdzieś w niebie... :)
Znowu przypomniało mi się specyficzne poczucie humoru Pana Boga :) skierował trasę na niebo, ale zapomniał dodać skrzydeł, tudzież innych środków latających. Mimo wszystko odczuwałem pokusę, by ruszyć i spotkać się z Nieznanym. Niestety, zanim pokonałem dwie przeszkody tzn. tłum rowerzystów rozsianych wokół mnie i szlaban, droga zdążyła wrócić na ziemię.. I ruszyły: torami niebieskie tramwaje, tuż obok nich ulicą samochody otoczone motorami, skuterami i żądnymi pierwszeństwa rowerzystami, ścieżką rowerową długi sznur rowerów, przeważnie czarnych, z charakterystycznie wygiętą kierownicą, białą końcówką tylnego błotnika, czarną osłoną wokół łańcucha i profesjonalną "podpórką" parkingową zapinaną koło bagażnika, a wśród nich jeden fioletowy, nieco podrdzewiały góral z srebrnymi błotnikami, a na nim równie "inny" Polak, jadący na mszę w Amsterdamie, co stanowi jedną z najbardziej niezwykłych form spędzania wolnego czasu w stolicy wolności i różnorodności..
Nie udało mi się być tak wcześnie jak planowałem, przypiąłem rower do bramy, wpadłem do kaplicy obok Kościoła Matki Bożej (Onze Lieve Vrouwekerk) i zaledwie minutę później po raz kolejny usłyszałem: "In de naam van de Vader, en de Zoon, en de Heilige Geest", odpowiedziałem "Amen" i znowu znalazłem się na drodze do nieba, ale już znacznie prostszej i szybszej.. I nie przeszkadzało, że rozumiem zaledwie kilka słów, gubię się w tutejszym sposobie przeżywania liturgii, jestem zmęczony po 8 godzinach pracy.. to zadziwiające jak łatwo czasem spotkać Boga i mimo wszelkich przeszkód znaleźć się w Niebie, choć na chwilę :)

czwartek, 1 września 2011

Koniec wakacji

Miało być wiele tytułów tego posta. "Masakra w kuchni", "Marsjanie atakują Borsuczą", "Już nie mogę...", "Kończymy radykalnie". Zabierałem się do nie go od dwóch dni, ale szczerze przyznam, że nie mogłem tego zrobić - kończyło się zazwyczaj bardzo mocnym objeżdżaniem jednego z moich współlokatorów, odpowiedzialnych za koniec wakacji na borsuczej. Nie chciałem mu tego robić.
O co całe to zamieszanie?

Cóż, może w skrócie - po ponad miesięcznej nieobecności w mieszkaniu otworzyłem lodówkę:

1. Pod każdym słoikiem, keczupem i innym mamy odpowiedniki tej samej pleśni jak po prawej stronie. Ser żółty, majonez oraz keczup były otwarte. Poza tym każdy wie, że kielecki lepszy niż winiary.

2. Tutaj otwarty keczup z dolnej półki. Znalazł wyraźnie więcej "amatorów".

3. Dolna półka. Tu wszystko się zaczęło. W miejscu gdzie widzimy najwięcej intruza, tam leżały dwie piękne śliwki (!), których zapach jednak zmusił mnie do niezwłocznej utylizacji.

4. Najwyższa półka - syrop do herbaty (otwarty) spłynął na sam dół (patrz: zdjęcie nr 3). W słoiku po prawej (dżem) dużo kosmitów. 

5.  Trzy jajeczka (ponoć prawdziwe, wiejskie) na środkowej półce.

6. Środkowa półka. Otwarty koncentrat pomidorowy (zgadnijcie kto w środku!:) oraz konserwy. Po prawej widać lacidofil, antybiotyk... Nie wiem dlaczego bakterie się tym nie przejęły.

7. I jeszcze zbliżenie na dolną półkę. Zwracam uwagę na "podpórki" na półki po lewej stronie - marsjanie bardzo sobie upodobali to miejsce.

8. Całokształt. W zamrażalniku (-18 stopni Celsjusza) były lody. Zostały "pożarte".
 Nie mam siły na dłuższy komentarz. Powiem tylko, że po powrocie z wakacji nie mogłem się jakoś zabrać do pisania, nauki itp., ale już wiem, że współlokatorzy zawsze się o mnie zatroszczą i pozwolą pięknie rozpocząć okres "roboczy". Tego mi było trzeba - wszystko zdezynfekowane - i dziś mam naprawdę sporo energii! Jeszcze teraz taka autoterapia w postaci posta...;)

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Wpis śródwakacyjny


Sprowokowany zatrważającą liczbą (2, słownie: dwóch) ponagleń, pogróżek i zdań dydaktyczno-mądrościowych (typu: "Zawsze możecie wrzucić jakiś wpis śródwakacyjny :)", czy też: "zły to borsuk, który własną norę kala..." ) postanowiłem wrzucić tego oto posta ku pokrzepieniu serc, aby podtrzymać liczbę czytelników (to prawda, ilość też się liczy), a także z (zdecydowanie chwilowych) nudów.

Cieszcie się, zatem i radujcie (i nie narzekajcie) , oto jest post. :)

MPJ.

P.S. W załączniku nieco borsuczego aromatu na dobry, popołudniowy sen...

sobota, 9 lipca 2011

Na borsuczej wakacje...

...do odwołania :)!

Borsi życzy wszystkim czytelnikom naszego bloga niezapomnianych wakacji i udanego wypoczynku ;)!

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Będzie (prawie) katolsko - o rozproszeniach i egoizmie

Przede wszystkim zobowiązany jestem do zareklamowania naszego najnowszego filmu. Można go obejrzeć na youtube :)
http://www.youtube.com/watch?v=JLT0mYJAda4

A teraz do rzeczy...
Ostatnio trafił do moich rąk miesięcznik "W drodze". Znajdował się tam tekst "Pokochaj swoje rozproszenia. O skupieniu i jego braku"  ojca K. Pałysa. Ciekawy. Mówi, w wielkim uproszczeniu, o tym że podczas modlitwy nie należy odrzucać pojawiających się rozproszeń, ale modlić się także nimi.

Po lekturze tego tekstu doszła do mnie pewna analogia, którą dosyć często sam się posługuję, ale pewnie wziąłem z jakiegoś katechizmu - że całe życie to modlitwa. Wniosek? W życiu też pojawiają się rozproszenia, dążymy do pewnego celu, szukamy sensu, ale nawet jeśli go znajdujemy, to i tak zdarza nam się zejść na bok z tej drogi. Nawet jak się "wyłapie" już ten sens, to nie jest łatwo się go trzymać, choć przecież tak często się mówi, że "gdybym miał już za co się złapać w życiu, to by poszło". A tu, mówiąc kolokwialnie, dupa. Nawet jak się czegoś złapiemy, czegoś trwałego (Bóg, rodzina, małżeństwo, kariera itd) to bardzo często zdarza nam się "puszczać". Wydaje nam się, że nie jesteśmy w stanie podołać już niczemu, ogarnia nas dołek, załamka, czy też depresja w poważniejszych przypadkach.

A czy w tych dołkach nie chodzi właśnie tylko o te rozproszenia? Tak jak ojciec Pałys mówił o "modlitwie rozproszeniami" tak i ja sobie myślę - żyjmy rozproszeniami! Przecież to o to chodzi, że zrobię sobie herbatę, że poleżę na łóżku, popatrzę w słońce, a przy okazji pouczę się do egzaminu, który jest już w tą środę. Że porozmawiam z kimś, że pobawię się na urodzinach, a następnego dnia wezmę się za ten artykuł, za który ścigają mnie już od tygodnia. No jak się nie uda, to nie - rozproszenie też jest częścią życia, trzeba zaakceptować własną niedoskonałość.

Jaki jest klucz? Ano, analogia działa dalej. Ojciec Pałys mówi o tym, że ważne jest że się modlimy, ponieważ oddajemy czas Panu Bogu, Który doskonale rozumie to, że się rozpraszamy i przyjmuje nawet taką modlitwę, podczas której marzyliśmy cały czas o tej ładnej pani, która siedziała na ostatnim wykładzie przed nami. No, albo o czymś innym, na przykład kolczykach.
Wydaje mi się, że tak samo jest z rozproszeniami życiowymi - póki są one częścią naszego oddawania się dla naszego życia, szukania prawdy o sobie samym; kiedy wreszcie wyrażają po prostu naszą tożsamość, nie prowadzą do odcięcia się od tego KIM jesteśmy naprawdę - to wszystko w porządku.

A czy są rozproszenia nie związane z naszą tożsamością? Oczywiście, nie wszystkie nasze działania, aktywności są "nasze", nie budują naszej tożsamości. Do takich działań zaliczę oczywiście po pierwsze wszystko, co niemoralne - zabijanie, złodziejstwo, krzywdzenie innych. Z drugiej, jeśli nie potrafimy lub nie chcemy oceniać tego, co dobre i złe - nie "naszymi" rozproszeniami są takie sytuacje, w których jesteśmy determinowani, konsekwencje naszych działań doprowadzają nas do stanu, gdzie nie za bardzo jesteśmy w stanie podjąć decyzji, gdzie też nie realizujemy siebie. Prosty przykład znajdzie, jak sądzę, każdy z Szacownych Czytelników: wystarczy zrobić banalny eksperyment myślowy:

1. Znaleźć kilka sytuacji życiowych, konkretnych działań i decyzji (np. pójście na imprezę do Ferdka w zeszłą sobotę lub nie-pójście na wykład/do pracy kilkanaście dni temu).
2. Zastanowić się jaki był sens tych działań.
3. Zapytanie się siebie: co daje mi ta konkretna decyzja/działanie? I co daje z siebie ja, aby to osiągnąć?

Jeśli ani sens tego działania nie był zgodny z naszym ogólnym sensem (jeśli go mamy) i jeśli koszty działania przerosły znacząco jego pozytywne efekty, to wydaje mi się, że taką aktywność należy nazwać negatywnym rozproszeniem, które spowodowało swoiste przerwanie łańcucha "skupiania się na życiu", odcięcie się od własnej tożsamości i prawdy o sobie.

Oczywiście, najgorsze gdy autorem rozproszeń negatywnych nie jesteśmy my sami (o takich o. Pałys też nie pisał!), wtedy sugeruję po prostu wyjść z takiego "pokoju", aby ich nie doznawać. No, wiem że tutaj to się strasznie proste wydaje, a takie nie jest... Ale myślę, że dróg wyjścia jest zawsze sporo. wystarczy dobrze poszukać, nie działać w emocjach.

Dlaczego tak ważny jestem JA? Moja tożsamość? Ponieważ bez silnej podmiotowości nie będziemy silnymi actorami (łac. sprawca). Nie będziemy w stanie za-inicjować (łac. initium - początek) naszego pięknego obrazu świata, który wzbogaci inne obrazy. A w perspektywie chrześcijańskiej - doda chwały Stwórcy (w tym kontekście polecam zbiorek pism Ireneusza z Lyonu - myślę, że dla niewierzących będzie to świetna lektura: Chwałą Boga żyjący człowiek)

Kończąc, składam postulat: kochajmy nasze rozproszenia! One też mogą wzbogacić...

wtorek, 14 czerwca 2011

Lekka abstrakcja.

Ech, Karol i Andrzej znów znęcali się nade mną psychicznie, a także drogą mailową. Więc siadam i skrobię. Ale nie chce mi się, przyznam szczerze. "Bo nie". Na ostatnich zajęciach (kiedy to było...) z językoznawstwa (studiuję filologię, gdyby ktoś jeszcze nie wiedział po roku) mówiliśmy sobie o manipulacji, etologii odnoszącej się do człowieka i okazało się, że po licznych eksperymentach, uczeni stwierdzili, że słowo "bo" wyłącza u nas dalsze myślenie, co czyni go jednym z bardziej zaawansowanych narzędzi manipulacji (a w zasadzie logopulacji). Dużo się też ostatnio nasłuchałem na temat asertywności i mądrego stawiania na swoim i czuję, że muszę dogłębnie odmienić swoje życie.
No, więc nie napiszę jednak tego posta, bo (i mógłbym tu podać tysiąc różnych powodów, ale żaden nie przychodzi mi do głowy*, więc napiszę po prostu:) nie.



"Pyrtolę nie robię"










M.P.J.


* Na przykład praca nad asertywnością**.
** Chociaż może to tylko przykrywka dla lenistwa***
***
Pracujcie nad lenistwem ,
nie dajcie mu się,

bo jak nie,
to was zje,

oł je.