czwartek, 22 grudnia 2011
Wybaczcie, ale...
Przypadł mi w udziale niezły łup: złożenie życzeń w imieniu Borsuków dla wszystkich naszych Przyjaciół. A mamy ich wiele, co jest powodem do naszej wielkiej dumy, pychy i radości!
Wybaczcie, ale nie mam nigdy pomysłu na takie zbiorowe życzenia, zapewne wielu z Szanownych Czytelników w ogóle nie znam: nie wiem kim są, jakie są ich marzenia, czego potrzebują, czego pragną, co robią w życiu (kolejność nie jest przypadkowa)... Zazwyczaj życzy się wesołych Świąt i szczęśliwego Nowego Roku. Wesołych, pełnych rozrywki - oderwania od codzienności (żeby przypadkiem nie zastanowić się nad jej poprawieniem i sensem naszej pracy). Szczęśliwego - czyli przyjemnego, bez problemów (czyli wyzwań, które pozwalają nam uczyć się Miłości). Dlatego ja, ani borsuki, nikomu wesołych Świąt, ani szczęśliwego Nowego Roku nie życzymy. Precz z wybrakowanymi życzeniami!
Wybaczcie, ale chciałbym, aby dla każdego te Święta nie były "wesołe" - chciałbym, aby każdy znalazł w tych dwóch dniach Radość, która powali jego życie do góry nogami, tak że wesoło to mu na pewno nie będzie.. Ale ta Radość jest potrzebna, by przeżyć kolejne 363 dni. Życzę, aby ten Nowy Rok przyniósł każdemu, kto tego potrzebuje, wielkich wyzwań, na jego miarę - aby każdy mógł wreszcie odkryć tą swoją Amerykę lub zdobyć to, co pozwoli mu spotkać Prawdziwe Szczęście. Aby jednak ten Nowy Rok nie upłynął pod znakiem "świętego spokoju"...
A żeby nie było tak groźnie, posłużę się potępianą ostatnio na naszym blogu poezją. Średniowieczną.
"Niech Bóg każdy twój krok ubezpiecza
Niech Bóg każde przejście przed tobą otworzy
Niech Bóg każdą drogę dla ciebie oczyści
I niech [na Nowy Rok - przyp. Carolus] cię ogarnie pewnie
uściskiem Swych obu rąk."
PS. A co do polemiki wokół mojego poprzedniego posta, to odczuwam całkowite niezrozumienie - ale spróbuję. Wybaczcie, ale w Nowym Roku. :)
poniedziałek, 19 grudnia 2011
Przed-Świątecznie
środa, 14 grudnia 2011
Nie patrz pod nogi...

Łatwo powiedzieć komuś, kto wychował* się w Nędzy, gdzie wszystkie chodniki są proste, albo dopiero w planach. Ulice Wielkich i Starych Miast mają to do siebie, że aby przejść po nich bez uszczerbku dla zdrowia, do znudzenia należy wykonywać gałką oczną ruch typu stopy-horyzont. Ta nużąca, lecz zbawienna w swojej istocie taktyka pomaga nie tylko uniknąć potknięcia się o wyrastający z nienacka fragment chodnika, ale i zlustrować przechodnie jednostki ludzkie w promieniu od 2 (wersja dla krótkowidzów) do 10 metrów, co z kolei zapobiega spotkaniu pierwszego stopnia (którego efektem mogłoby być na przykład zapoznanie się z przyszłym małżonkiem - metoda nie jest więc idealna, chociaż dla niektórych, o cięższym bagażu doświadczeń, mogłaby tym bardziej dowodzić jej zbawczego wpływu). Niestety, niniejsza taktyka odnosi skutek w przypadku osób, które w Wielkim Mieście chcą jedynie przetrwać. Wam, osobom o wyższych, duchowych wręcz potrzebach proponuję swoisty apgrejd**. Stopy-horyzont-nieboskłon. Ach, jakże wielkiego skupienia wymaga stosowanie takiej techniki w Wielkim Mieście.
Do rzeczy. Chcę się dzisiaj z Wami podzielić moim spostrzeżeniem. Najwyraźniej nie jestem zbyt bystry, skoro mniej więcej dwa razy do roku zdarza mi się w Krakowie odkryć Górne Miasto. Wygląda to tak, że dnia jak codnia idę sobie najzwyczajniej tą samą od dwóch lat trasą i nie wiedzieć czemu spoglądam w górę. Dzisiaj przydarzyło mi się to właśnie tam, gdzie Gołębia wpada w Bracką. Może dlatego, że wybierałem się na Mszę, mój wzrok uciekł w górę i nagle... przestałem rozpoznawać to miejsce, a gdzieś powyżej pierwszej linii balkonów zobaczyłem zupełnie nowe Miasto. Nie wiem czy to ja jestem dziwny, czy Wy też na co dzień mieszkając, biegając i załatwiając przeróżne (ważne przecież) sprawy w Wielkim Mieście nie dostrzegacie, że ponad jego zwartą architekturą rozciąga się takie same*** jak nad spokojnymi wsiami i lasami niebo.
Stało się już zwyczajem, że pisząc posta najpierw dostrzegam coś prostego, co szczególnie mnie w ostatnim czasie zaskoczyło czy zaciekawiło, a potem, żeby blog nie wyglądał zbyt łyso, doklejam temu filozoficzno-refleksyjne włoski. Tym razem wymyśliłem teorię, którą już Wam częściowo wyłożyłem: Kraków ma dwa piętra + daszek^. Ba! Ma nawet swoje własne, krakowskie niebo. Wrocław też. I nawet Warszawa. Jeśli nigdy się nad tym nie zastanawialiście, to spróbujcie przejść się po Waszych ulubionych dzielnicach w poszukiwaniu drugiej warstwy Dużego Miasta, a może wybijecie się na chwilę z rutyny. Doznania szczególnie intensywne w okolicach rynku. Oczywiście, na wielkomiejskim bruku pominięcie pierwszego elementu sekwencji stopy-horyzont-nieboskłon, może się skończyć tragicznie, ale ten drugi i trzeci są przecież o wiele bardziej...odkrywcze****. Czasem po prostu warto się potknąć, żeby zobaczyć
M.P.J.
*tylko częściowo
** to od nieustannego obcowania z komputerem, błe!
***no, może trochę bardziej przykurzone
^taki nad piętrami kamienicy, pewnie jakoś się nazywa :)
**** tak, tak - wielka myśl, jaka filozofom się nawet nie śniła, kryje się w tym zdaniu. Pozostawiam refleksji :)
sobota, 10 grudnia 2011
Galeriowe szopy
Chyba większość z nas może wyliczyć co najmniej kilka jednym tchem. Wielkie galerie handlowe stały się poniekąd wizytówką naszych czasów. Każde miasto, i duże, i małe, i z wypasionymi furami na ulicach, i z kolejkami przed urzędem pracy, chce poszczycić się takim gmaszyskiem, które będzie najdobitniej potwierdzać prestiż jego samego tudzież jego mieszkańców. Na ogół (choć nie zawsze) budynki te są potworkami ponurej architektury postmodernizmu, zajeżdżającymi z daleka pretensjonalnością. Nawet, jeśli są one budowane w myśl jakiejś idei architektonicznej, to mogę się założyć, że i tak jest ona mało czytelna lub zupełnie nieważna dla odwiedzających te przybytki. Zewnętrzna forma architektoniczna w galeriach handlowych jest tylko dodatkiem – oczywiście, im okazalszym, tym lepszym – do eksponowanych we wnętrzach treści. To właśnie wnętrze ma olśnić klienta, a tym samym zachęcić go, aby wziął udział w niezapomnianej podróży do zakupowego raju. Szczęście jest tam dosłownie na wyciągnięcie ręki, poruszającej się po linii prostej półka – koszyk. Wspaniała podróż za jeden uśmiech do portfela, czy też, jak kto woli, za pięć przycisków (PIN i zielony). Prościej się już nie da.
Nie inaczej jest w przypadku najsłynniejszej świątyni konsumpcjonizmu w naszym grodzie. Galeria Krakowska to naprawdę potężny obiekt, zewnątrz robiący jednak nieciekawe wrażenie. Elewacje wykonane są z ziejących pustką szklanych elementów (odpadających co pewien czas), gdzieniegdzie widać trochę surowej cegły. Nieco smaczku dodaje zegar w stylu art deco, reszty dopełniają toporne, stalowe elementy i zimny beton. Wnętrze – to już zupełnie inna liga. Od pierwszego spojrzenia przytłacza ono mnogością wszystkiego. Czego tam nie ma! Ruchome schody, shopy (czytaj: szopy), dostatek wyrobów najróżniejszych. Pod sufitem tysiące światełek migoczą niczym gwiazdy na niebie - prawdziwym niebie konsumenta. Każdy znajdzie tam coś dla siebie, zarówno dla ciała, jak i dla ducha. Możemy zjeść fast fooda, elegancki obiad, deser. Nabyć ostatnie bestsellery książkowe i muzyczne. Przejrzeć najświeższą prasę. Zaopatrzyć się w sprzęt narciarski na zbliżający się urlop. Rozejrzeć się za prezentami pod choinkę. Lwią część galeriowych szop stanowią butiki z ubraniami, i to bynajmniej sprzedawanymi na nie kilogramy, lecz za grube pieniądze. Na czym polega wartość tych ciuchów? Ano na tym, że mają metkę, a na tejże metce logo znanej firmy. Bez tego drobiazgu byłby one warte tyle, co dniówka wyrabiającego je Chińczyka. Ciuchy zabrudziły się? Oddamy do położonej tuż obok pralni. Przyszliśmy z dziećmi? Nie ma sprawy, możemy oddać je do „kulkowo-bawialni” lub zabrać do właściwego sklepu z dziecięcym asortymentem. Umyjemy samochód, zrobimy sobie manicure, załatwimy sobie kredyt. Pogadamy ze znajomymi, pójdziemy na spacer z rodziną. Słowem - galeria może stać się wyłącznym miejscem spędzania wolnego czasu i zastąpić nam własny dom. W tym ostatnim, zamieniającym się wówczas w hostel, pozostaje nam właściwie tylko spać.
Po co wyliczam to wszystko? Nie chcę, abyście zrozumieli mnie źle. Nie jestem przeciwnikiem istnienia takich miejsc, jak Galeria Krakowska. Nie mam zamiaru jeździć po nich buldożerami, ani też optować za handlem wymiennym pod budką z piwem. Po latach komuny i sklepów z pustymi pólkami takie miejsca naprawdę nam się należą. Uważam jednak, że przyjęcie w pełni stylu życia, który promują galerie, prowadzi właściwie do nikąd. Znajdując się w galerii możemy bowiem odnieść wrażenie, że wszystko, co potrzebne do szczęścia, jest dostępne na wyciągnięcie ręki z portfelem. A tak wcale nie jest. Kiedy kupowanie staje się celem samym dla siebie, lub co gorsza – nałogiem, możemy mówić o swoistej „galeryzacji” życia konsumenta. W niedzielne popołudnie, zamiast pospacerować po rynku, przejść się bulwarami nad Wisłą czy też delektować się smakiem zapiekanki na Kazimierzu, człowiek „zgaleryzowany” woli przemierzać kolejne sklepy z markowymi ciuchami, przymierzać dziesiątki par butów, zjeść w McDonaldsie lub Burger Kingu. Świeże powietrze zastępuje mu wszędobylski zapach markowych perfum, a ciszę – muzyka z galeriowych głośników lub stylowego ipoda. Fatalnie się czuje, kiedy nie ma na sobie markowych ciuchów, kiedy nie nadąża za najnowszymi trendami mody. Galeria staje się symbolem jego stylu życia. Nie muszę dodawać, że świat, w którym żyje taki osobnik, to jedna wielka iluzja.
W przedświątecznym czasie, kiedy przez galerie handlowe będą przewijać się tłumy, a między tymi tłumami i Wy, nie dajcie się zwariować. Szukajcie tylko tego, co jest naprawdę potrzebne. Nie dajcie sobie wmówić, że nie jesteście modni, eleganccy, i „trendy” (cokolwiek to w ogóle znaczy), jeśli nie ubieracie się w markowe ciuchy i nie spędzacie swojego wolnego czasu na spacerze przez kolejne poziomy galerii. Bo spacer taki prowadzi donikąd.
niedziela, 4 grudnia 2011
Quaestiones disputatae de errorus Caroli
