poniedziałek, 28 stycznia 2013

Borsucza: resuscytacja

Resuscytacja to, dzięki niezapomnianym lekcjom z P.O., moje ulubione słowo z całego ogromu nowych skomplikowanych pojęć jakim zbombardowano nas w rybnickim liceum. Kto chodził, ten wie. Ważne jest to, że obecnej sytuacji resuscytacja pasuje jak ulał - mieliśmy się z Wami pożegnać już na zawsze, ale cała nasza Borsucza Czwórka okazała się nazbyt niemrawa żeby sklecić jakiegoś ckliwego posta. Dzięki połączonym siłom naszego lenistwa nie muszę teraz zaczynać od skrajnie nieprzyjmnego zabiegu ekshumacji całego bloga, co zresztą przyszłoby mi z wielkim trudem, jako że mam brzydki zwyczaj pisania wstępów o niczym, a wtedy musiałbym pisać o konkretnym czymś. Uznajmy zatem, że zgon nigdy nie nastąpił, ciało znalazło się w interetowej kostnicy przez pomyłkę i w ostatnim momencie, niczym na amerykańskich (przymiotnik ostatnio popularny w pewnych środowiskach) filmach, dało się ponownie usłyszeć bicie serca ku wielkiej uciesze widzów. Pozwólcie więc, że krótkim "witajcie" pozdrowię Was po nieco przeciągniętej wakacyjnej przerwie i przejdę do części właściwej posta.
Nie ulega wątpliwości, że większość z Was już od dłuższego czasu wie, co dzieje się z naszą czwórką. Karol i Andrzej wyjechali w poszukiwaniu marzeń na przysłowiowy drugi koniec świata, ja resztką sił uczepiłem się ostatniego kawałka Znanego Mi Lądu i tylko Adam, niczym wierny Gerwazy, sprawuje pieczę nad Borsuczą, chociaż i w jego przypadku częstotliwość podróży (niezmiennie na Wschód) nasiliła się znacznie. Zapewne z żalu i tęsknoty za nami - wszak wszyscy wiedzą, że nasi wschodni sąsiedzi posiadają liryczną duszę. 
Zostaliśmy zatem rozszczepieni, wylecieliśmy z gniazda, albo raczej wytruchtaliśmy z cieplutkiej nory. Czy przyniosło nam to coś dobrego, okaże się w niebawem. Faktem jest, że poczyniony przez nas wysiłek był niezbędny - część z nas podjęła wiążące (co nie znaczy przykre) decyzje, a każdy, na swój sposób, zrobił kolejny krok w stronę dorosłego życia. To dosyć ważne, biorąc pod uwagę jak wiele osób obawia się dzisiaj dojrzałości, która kojarzy się raczej z przykrym pomnożeniem obowiązków i życiowych deklaracji, niż z koniecznym i naturalnym etapem rozwoju. Powstały już pewnie dziesiątki arytkułów na ten temat, (z których pewnie większość znajdziecie na  Deonie) więc dalsze drążenie na niewiele się zda. 
Wrócmy zatem do nas, pokemonowych borsuczków, które z urzekającym "borsi,borsi" ewoluują na kolejny poziom, oczywiście pod czujnym okiem Trenera. Nie wiem jak pozostali Panowie, ale ja nie odkryłem w sobie żadnych nadzwyczajnych mocy. I chociaż nie potrafię razić prądem czy miotać kulami ognia, to jednak nieznacznie wydłużyła się tolerancja mojego organizmu na notatki i wykłady, a gry (no, może poza poczciwą planszową Cywilizacją) nie rajcują już tak bardzo. Reakcje na niepowodzenia są mniej intensywne, ego nie podskakuje tak bezczelnie i gwałtownie jak dawniej. Najtrudniejsze i jednocześnie najbardziej wartościowe jest jednak poczucie odpowiedzialności za to, co się robi i w jaki sposób wykorzystuje się otrzymany czas.  Krótko mówiąc - zmieniła mi się zdziebko(a myślę, że nam wszystkim) perspektywa. Co prawda nie otrząsnąłem się jeszcze z lekkiego szoku, ale mam już głębokie przekonanie, że tak trzeba. Nie tylko dlatego, że jest to naturalny proces dojrzewania, ale przede wszystkim wysiłek, który zbliża do Boga i pozwala skuteczniej uszczęśliwiać bliskie osoby. Mówiąc jeszcze krócej - to jest trudne, ale to jest to. I dlatego jest fajne.  A tak na marginesie - ciekawe jakie moce posiadałyby borsucze odpowiedniki pokemonów -  wydajniejsza regeneracja poprzez dłuższy sen?

Pomimo licznych nawiązań do Pokemonów, Hobbit pozostaje najlepszym znanym mi literackim przykładem opisanego zjawiska. No i norka się zgadza. 


Z cieplutkiej Lizbony cieplutko pozdrawia,
Miguel Pedro

P.S. Niemniej cieplutko polecam wilczyńskiego bloga http://wilczynski.blog.deon.pl i wyrażam szczerą nadzieję, że Karol odpowiedzialnie poradzi sobie z łączeniem swoich autorskich obowiązków. W razie czego pragnę przypomnieć, że Borsucza jest priorytetowa. W trakcie lektury dowiecie się także, że wbrew moim przewidywaniom Autor posiadł jednak nadzwyczajną zdolność - przemiany colki (względnie kolki) na radość. Good for him. Muszę spróbować po powrocie. 

7 komentarzy:

  1. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja właśnie straciłem tą właściwość, że im więcej koleczki, tym więcej radości. Robi się wręcz przeciwnie...

    OdpowiedzUsuń
  4. http://www.youtube.com/watch?v=Add_M-eau8U
    Ačiū.

    OdpowiedzUsuń
  5. O co chodzi z komentarzami? Andrzej rzucił jakimś mięsem? Aż tak się zmienił?

    OdpowiedzUsuń
  6. To wszystko przez Karola, ale żadnego mięsa nie było, nie bój się.

    OdpowiedzUsuń
  7. Ja niestety Hobbita nie zniosę. W sensie filmu. Jak z książki mojego wczesnego nastoletctwa można zrobić taką grozę. Gdzie mało Hobbita w Hobbicie. I te dłużyzny. 3 h , i jeszcze podzielić na 3 części. Toż to zbrodnia w biały dzień.
    A ode mnie masz chleb elficki , Lembas : http://przyprawmnie.blogspot.com/2012/12/lembas-chleb-elficki-rodem-z-kukbuka.html

    Pozdrawiam cię serdecznie
    Ania D.

    OdpowiedzUsuń