sobota, 4 lutego 2012

Bez drugiej połówki

Zapraszam na ulubiony przeze mnie typ refleksji z cyklu "rzucam się z motyką na słońce" :) Od jakiegoś czasu mam chęć zabrać głos w dyskusji o naturze związków damsko-męskich. Wiem, że nie jestem do tego uprawniony jako człowiek niepraktykujący. Ale na swoją obronę mogę powiedzieć, że słucham wielu ludzi i ich opowieści o różnych związkowych problemach. I mam w związku z tym parę myśli.
Po pierwsze uderza mnie powszechna wiara w mit (skądinąd platoński) "Drugiej połówki". Czyli jestem sobie ja i gdzieś tam ta jedna jedyna/jeden jedyny (ciekawe, że mit jest tak samo powszechny u pań jak i u panów). Gdy zdarzy się, że to jedno jedyne stworzenie odnajdzie nas a my ją/jego, to już niebo na ziemi etc. U Platona chodzi o to, że dusze kiedyś, zanim dokonał się podział na płcie, były jednością, ale potem nastąpiło rozdzielenie każdej duszy na dwie części, i teraz jedyny sposób na szczęście to odnalezienie drugiej "połówki" podzielonej niegdyś duszy. Kłopot w tym, że ta koncepcja nie jest nawet fałszywa, tylko totalnie bez sensu (jak mawia mój profesor od logiki). Często skrywana jest pod kryptonimem "pasujemy do siebie/ nie pasujemy". Zawsze miałem problem ze zrozumieniem o co tutaj chodzi.
Problematyczność wiary w ten mit dotyka wielu już "związanych". Mija okres pierwszej fascynacji i radości z odnalezienia tej jednej jedynej istoty, i okazuje się, że jednak coś z tym pasowaniem nie tak, że jednak są doskwierające obu stronom różnice. Pojawia się różnie ujmowana myśl, że to chyba jeszcze nie ta jedna jedyna istota, no bo przecież coraz bardziej dociera do kogoś, że to nie jest "moja druga połówka". Jak na mój gust takie spostrzeżenie jest zbawienne, ale sami spostrzegający mają rozliczne skłonności do niezadowolenia, marudzenia, martwienia się etc.
Na gruncie chrześcijańskim, o ile mi wiadomo, nie ma, nie było i nie będzie wśród ludzi dla nas żadnej drugiej połówki. Jedyną istotą "pasującą" idealnie do wszystkich naszych prawdziwych potrzeb jest Bóg, nie człowiek. Ale jak na mój gust do Niego nie można użyć określenia "druga połówka". Ta koncepcja nie ma sensu. Jak dla mnie jedność nie jest punktem wyjścia, ale punktem dojścia. Fascynujące jest to, że mamy możliwość dojścia do jedności na wzór jedności Trójcy z jakąś różniącą się od nas, "nie pasującą" duszą. Czyli przy sprzyjających warunkach może będzie nam dane kiedyś powiedzieć, że z Bożą pomocą udało nam się być dla kogoś (i ten ktoś dla nas) tą jedną jedyną istotą. "Kłopot" w tym, że ambitna, chrześcijańska wizja relacji damsko-męskiej jest trudna, pracochłonna, a realizacja zajmuje całe życie. Czyli jak już się na kogoś decyduję i ten ktoś na mnie, to to jest dopiero początek. Wydaje mi się to bardzo podobne do nieustannie ponawianej decyzji wiary. Tak to już jest, że o wszystko, co w życiu ważne, trzeba walczyć codziennie.
U drogiego czytelnika może się teraz pojawić pytanie: jakie w takim razie przyjąć kryterium szukania osoby, z którą można by na tak zbawienną ścieżkę wejść? Odpowiadam, że nie wiem. I szczerze powiedziawszy wątpię, by było jakieś uniwersalnie działające kryterium wyboru. Spotkałem się już (także u siebie) z takim bogactwem czynników wpływających na to, że ktoś staje się interesujący i pociągający, że nie wierzę w uprzywilejowaną metodę odnajdywania kandydata/kandydatki. Jedyne, co przychodzi mi do głowy, to że jak już ktoś jakąś metodę doraźnie opracuje, nie ma innego sposobu na bycie z kimś jak zacząć z tym kimś być.

9 komentarzy:

  1. Tak mi się spodobało Andrzej, że aż postanowiłam napisać, że mi się podoba, chociaż rzadko mi się zdarza tak uzewnętrzniać z gustami. Super tekst :)
    Ale wiesz, jakkolwiek teoria o dwóch połówkach rzeczywiście nie ma sensu, a na gruncie chrześcijańskim to już w ogóle, to jednak nie zmienia to faktu, że jest bardzo romantyczna :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. Andrzeju, jesteś mądry :) Lubię Cię za to.
    Ale za nic też Cię lubię :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Wiedziałem, że pojawi się temat romantyczności :) i co jak co, moim zdaniem romantyzm wcale nie upada, wręcz przeciwnie, nabiera nowego kolorytu. Właśnie o to chodzi, że ta jedna jedyna istota nie musi być moją drugą połówką, ale jest tą, o którą wciąż muszę walczyć, co jak na mój gust w pełni się w romantyzm, i to najwyższej klasy, wpisuje ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Eureka!
    Pogański mit jest niechrześcijański ;D

    OdpowiedzUsuń
  6. cóż powiedzieć? - dobrze prawisz, 'niepraktykujący mędrcze' ;)
    acz śmiem zasadzić małą, malutką uwagę - że poczucie 'bycia (z) drugą połówką' to czasem niezły wyznacznik, pośród braku uniwersum, w poszukiwaniach O.O. (Odpowiedniej Osoby).
    oczywiście, w świetle tego, jak się zmieniamy z czasem i jakie życiowe zawijasy mijamy (plącząc się w nie lub i nie), można powiedzieć, że to jaki ktoś był 'na starcie' praktycznie nie ma znaczenia. ale jednak! - coś decyduje o tym, że w kimś odnajdujemy źródło inspiracji i dla kogoś chce nam się bardziej Być :) i to - wierzę i czasem obserwuję- bywa, że się tak strasznie nie zmienia.
    ale jest dokładnie tak, jak to ująłeś - wybór O.O. to dopiero początek codziennej walki. cholernie romantycznej codziennej walki z własnym egoizmem;]

    btw, we all blame Disney for our high expectations of romantic love, don't we? ^^

    OdpowiedzUsuń
  7. Drogi Andrzeju bardzo podoba mi się twoja wypowiedź w tej kwestii. Myślę że jest to bardzo fajnie i szczegółowo uzasadnione co do relacji pomiędzy dwojgiem ludzi. Pięknie zostało to ujęte taki prawdziwy Polski romantyzm ,ale ta prawdziwa walka dopiero się zaczyna jak walczymy mówiąc w nawiasie o tą osobę ale czasami warto :) mieć taką osobę i dla niej być przyjacielem :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Z kolei ja zawsze pojmowałam "drugą połówkę" po prostu jako osobę, która najbardziej do nas pasuje, a to kto jest ów połówką zależy już od nas, nie odgórnie. Poza tym w miłości nie chodzi o "gonienie króliczka", tylko o budowanie solidnej konstrukcji przez całe życie i staranie się.
    Dlatego, mimo, że jestem nieuleczalną romantyczką, bliżej mi do zgodzenia się, że nie ma kompletnie czegoś takiego jak druga połówka, ale przecież to też nie jest tak, że moglibyśmy być z każdym.
    Może to ja jestem nienormalna, ale zazwyczaj jak poznaję jakąkolwiek osobę płci przeciwnej, czuję od razu czy ten osobnik mógłby mnie zainteresować, czy też absolutnie nie - wtedy automatycznie traktuję go jak Brata i już nic tego nie zmieni, w końcu to rodzeństwo.
    Tak, mam wrażenie, że to ze mną jest coś nie tak ;)

    OdpowiedzUsuń
  9. Blaise Pascal, Myśli
    323

    Co to jest ja?

    Jeśli człowiek jakiś stanie w oknie, aby się przyglądać przechodzącym, a ja przechodzę tamtędy, czy mogę powiedzieć, iż stanął tam, aby mnie widzieć? Nie; gdyż nie myślał o mnie w szczególności. A ten, kto kocha kogoś dla jego piękności, czy go kocha? Nie; gdyż ospa, która zabije piękność, nie zabijając człowieka, sprawi, iż przestanie go kochać.

    A jeśli mnie ktoś kocha dla mego rozumu, dla mej pamięci, czy kocha mnie? Nie, ponieważ mogę stracić te przymioty, nie tracąc samego siebie. Gdzież jest tedy owo ja, jeśli nie jest ani w ciele, ani w duszy? I jak kochać ciało lub duszę, jeśli nie dla tych przymiotów, które nie stanowią tego, co tworzy moje ja, skoro są zniszczalne? Czyż bowiem mógłby ktoś kochać istotę duszy jakiejś osoby w sposób oderwany, bez względu na jej przymioty? To nie jest możliwe i byłoby niesłuszne. Nie kochamy tedy nigdy osoby, ale jedynie przymioty.

    Nie drwijcież tedy z tych, którzy każą się czcić za urzędy i godności, kochamy bowiem ludzi jedynie za pożyczone przymioty.



    This extract from Pascal forces us to think, those believing in "the second half" especially, what do we really 'love'. And it brings us to the striking or, maybe even for some, scary conclusion, that only our features we possess are loved. These qualities we have and at the same time we can loose every minute. With losing love by the same token. So, to love certain features of a person, in the interpretation of Pascal, is a fragile matter. The core of 'my-self' or the soul is left behind in this loving act, according to him.
    What does it tell to this discussion of the validity of the term "the second half"? Probably, then we can say that 'to love' means not to love the certain person (or his qualities), but the relation with him/her. That means, there is no second half in the sense how this notion is usually perceived. If the relation itself is loved, not the person, this love does not depend on a matter of possessed features that are easy to lose. As the marriage is also (unfortunately to common romantics :) a commitment to the unity itself, but not the certain person, we love also the relationship with the other, not the other him/her self. However, it should not be understood, that such words as "I love you" become senseless. We just need a proper interpretation of it. Of course, it is not possible that we could resist to love certain features of the person - they are loved at the same time as the relation - but finally the second remains as the foundation of this true loving act. Therefore, as correctly noted by the author of this article I am commenting, unity is the goal, not something we should search and hope in the beginning. And this unity is reached with the relationship with the other person, but not the person him/her self.

    OdpowiedzUsuń