niedziela, 27 lutego 2011
Podróż Życia - Final Destination
I wreszcie przyszedł czas na powrót; kontrolerzy paszportów w Rydze, kiedy usłyszeli, że wracamy z Izraela do Warszawy skwitowali to prostym: "It's wrong way";
po iluś godzinach lotu oswoiliśmy się z widokiem śniegu, ale do mrozu wciąż trudno się przyzwyczaić.. Obok Warszawa i wysuwające się koło naszego samolotu "Fokker" ;)
Podróż Życia - episode 6
Podróż Życia - episode 5
Podróż Życia - episode 4
czwartek, 24 lutego 2011
sobota, 19 lutego 2011
wtorek, 15 lutego 2011
piątek, 11 lutego 2011
środa, 9 lutego 2011
Mniej wesoło...
Postanowiłem napisać kolejny post, przed długą feryjną przerwą na pewno się przyda... Nie będzie jednak o tak wesołych i przyjemnych rzeczach jak jedzenie, czy papier toaletowy, ani o tak błahych jak piractwo i ściąganie muzyki z internetu. Nie będzie nawet o papieżu, ani światłości świata, ani o interesującej lekturze...
Ten post chciałem poświęcić gatunkowi rurkoczułkowców, o których już m.in. tutaj wspominałem. Ostatnio musiałem nieco poczytać o acedii (pozdrawiamy Dominikański Ośrodek Liturgiczny!), po sesji w ramach odpoczynku czytałem Melancholię autorstwa krakowskiego psychiatryka - Antoniego Kępińskiego (polecamy!).
Czym jest acedia? Jest to stan w który stosunkowo często wpadam, który wiąże się ze swoistym wypaleniem. Ale nie jest to zwykłe wypalenie - mamy chęć do życia, jednak gdy już mamy coś zrobić, utworzyć coś, wówczas ogarniają nas między innymi:
- nuda
- senność
- obojętność w stosunku do wyników naszego działania
- wkurzenie
- brak satysfakcji z danej aktywności i ogólnie całego życia...
Ja sam dla siebie jestem najbardziej odpowiednim przykładem rurkoczułkowca chorującego na acedię. Chorobę tę można też pomylić z depresją, wszechogarniającym pragnieniem świętego spokoju oraz posesyjnym zmęczeniem. Jednak nie jest to oczywiście choroba w sensie psychiatrycznym, jest to raczej bardzo negatywny stan duszy, który z własnej woli popadamy. Jakie są jego źródła? Ja potrafię podać dwa - wygórowane ambicje i brak umiejętności dziękowania za to, co się ma.
W filozofii jest taka śmieszna teoria, zwana teorią możliwych światów - wedle niej równolegle do naszego świata istnieją także inne, gdzie historia potoczyła się inaczej (np. Krzyżacy wygrali bitwę pod Grunwaldem). Cóż, myślę że podobnie ma wielu ludzi, choć ich możliwe światy dotyczą przyszłości - tego kim będą, co będą umieli, co będą posiadać, a w drastycznych przypadkach - ile panienek "zaliczą". Czy to są wygórowane ambicje? Wydaje się, że nie, szczególnie w pierwszym i drugim przypadku. Więc co jest w tym złego...? Wydaje mi się, że ambicja staje się wygórowana, gdy przerasta nie nasze możliwości, lecz nasz stan obecny - gdy przestajemy żyć konkretami, wypełnianiem codziennych szarych obowiązków i zaczynamy tylko marzyć, myśleć o tym jakim człowiekiem będę.
Myślę, że jest to częsta przyczyna rozpadu związków, bądź budowania nieszczęśliwych związków małżeńskich - zakochani myślą bardzo często o małżeństwie, o tym jaka kobieta/mężczyzna będzie za 30 lat, jakie będą mieli dzieci, wymyślają imiona... Potem, już po 3-4 miesiącach wyznają sobie miłość, akceptując wyimaginowany obraz "przyszłego współmałżonka". Przykre.
Skąd się takie ambicje i możliwe światy biorą? Chyba z tego, że nie umiemy dziękować, ani docenić tego kim jesteśmy tu i teraz. I nie mówię o pasywności, że niby każda autokrytyka jest zła. Nie. Ale jak już żyjemy tu i teraz, to nie myślmy że może być lepiej, ale że ogólnie jest dobrze, ogólnie mogę dążyć do szczęścia, ogólnie mogę kochać itd - co najwyżej w szczegółach jest gorzej, no więc spróbuję się nimi zająć. I dziękuję sobie albo Bogu, że dostrzegam te szczegóły, że mogę tyle robić dla ludzi... Że nawet prosta czynność - mycie zębów, jedzenie, uczenie się - są czymś, co już osiągnąłem.
Jak zapobiec acedii? Zastosować metodę skup-się-na-tym-co-tu-i-teraz... Zamiast myśleć jakie fajne, nowe studia możesz podjąć za pół roku, kogo sympatycznego poznasz na kolejnej imprezie lub gdzie byś chciał pracować jako absolwent 3 zarąbistych kierunków, zajmij się tym, by dobrze przeczytać tą książkę, odpowiedzieć na listy mniej sympatycznych koleżanek lub po prostu uśmiechnąć się do tych kolegów jakich masz, by się lepiej poczuli, by żyć konkretem. Acedia ogarnia szybko, szybko przestajemy pamiętać o dziękczynieniu, o tym że możemy być szczęśliwi tu i teraz, potrzebujemy nie wiadomo jakich wycieczek i atrakcji, które po 5 minutach i tak zaczynają być nudne.
Posłużyłbym się jakimś mądrym cytatem, ale nie mam pod ręką... Może być ten: "jeśli chcesz rozśmieszyć Pana Boga, to podaj mu swój plan na jutrzejszy dzień" (chyba św. Augustyn).
Przepraszam, że ten post taki niewesoły i może chaotyczny. Jak chcecie naprawdę dowiedzieć się czym jest acedia to tutaj znajdziecie więcej informacji.
MÓWIMY NIE MOŻLIWYM ŚWIATOM:)!
Ten post chciałem poświęcić gatunkowi rurkoczułkowców, o których już m.in. tutaj wspominałem. Ostatnio musiałem nieco poczytać o acedii (pozdrawiamy Dominikański Ośrodek Liturgiczny!), po sesji w ramach odpoczynku czytałem Melancholię autorstwa krakowskiego psychiatryka - Antoniego Kępińskiego (polecamy!).
Czym jest acedia? Jest to stan w który stosunkowo często wpadam, który wiąże się ze swoistym wypaleniem. Ale nie jest to zwykłe wypalenie - mamy chęć do życia, jednak gdy już mamy coś zrobić, utworzyć coś, wówczas ogarniają nas między innymi:
- nuda
- senność
- obojętność w stosunku do wyników naszego działania
- wkurzenie
- brak satysfakcji z danej aktywności i ogólnie całego życia...
Ja sam dla siebie jestem najbardziej odpowiednim przykładem rurkoczułkowca chorującego na acedię. Chorobę tę można też pomylić z depresją, wszechogarniającym pragnieniem świętego spokoju oraz posesyjnym zmęczeniem. Jednak nie jest to oczywiście choroba w sensie psychiatrycznym, jest to raczej bardzo negatywny stan duszy, który z własnej woli popadamy. Jakie są jego źródła? Ja potrafię podać dwa - wygórowane ambicje i brak umiejętności dziękowania za to, co się ma.
W filozofii jest taka śmieszna teoria, zwana teorią możliwych światów - wedle niej równolegle do naszego świata istnieją także inne, gdzie historia potoczyła się inaczej (np. Krzyżacy wygrali bitwę pod Grunwaldem). Cóż, myślę że podobnie ma wielu ludzi, choć ich możliwe światy dotyczą przyszłości - tego kim będą, co będą umieli, co będą posiadać, a w drastycznych przypadkach - ile panienek "zaliczą". Czy to są wygórowane ambicje? Wydaje się, że nie, szczególnie w pierwszym i drugim przypadku. Więc co jest w tym złego...? Wydaje mi się, że ambicja staje się wygórowana, gdy przerasta nie nasze możliwości, lecz nasz stan obecny - gdy przestajemy żyć konkretami, wypełnianiem codziennych szarych obowiązków i zaczynamy tylko marzyć, myśleć o tym jakim człowiekiem będę.
Myślę, że jest to częsta przyczyna rozpadu związków, bądź budowania nieszczęśliwych związków małżeńskich - zakochani myślą bardzo często o małżeństwie, o tym jaka kobieta/mężczyzna będzie za 30 lat, jakie będą mieli dzieci, wymyślają imiona... Potem, już po 3-4 miesiącach wyznają sobie miłość, akceptując wyimaginowany obraz "przyszłego współmałżonka". Przykre.
Skąd się takie ambicje i możliwe światy biorą? Chyba z tego, że nie umiemy dziękować, ani docenić tego kim jesteśmy tu i teraz. I nie mówię o pasywności, że niby każda autokrytyka jest zła. Nie. Ale jak już żyjemy tu i teraz, to nie myślmy że może być lepiej, ale że ogólnie jest dobrze, ogólnie mogę dążyć do szczęścia, ogólnie mogę kochać itd - co najwyżej w szczegółach jest gorzej, no więc spróbuję się nimi zająć. I dziękuję sobie albo Bogu, że dostrzegam te szczegóły, że mogę tyle robić dla ludzi... Że nawet prosta czynność - mycie zębów, jedzenie, uczenie się - są czymś, co już osiągnąłem.
Jak zapobiec acedii? Zastosować metodę skup-się-na-tym-co-tu-i-teraz... Zamiast myśleć jakie fajne, nowe studia możesz podjąć za pół roku, kogo sympatycznego poznasz na kolejnej imprezie lub gdzie byś chciał pracować jako absolwent 3 zarąbistych kierunków, zajmij się tym, by dobrze przeczytać tą książkę, odpowiedzieć na listy mniej sympatycznych koleżanek lub po prostu uśmiechnąć się do tych kolegów jakich masz, by się lepiej poczuli, by żyć konkretem. Acedia ogarnia szybko, szybko przestajemy pamiętać o dziękczynieniu, o tym że możemy być szczęśliwi tu i teraz, potrzebujemy nie wiadomo jakich wycieczek i atrakcji, które po 5 minutach i tak zaczynają być nudne.
Posłużyłbym się jakimś mądrym cytatem, ale nie mam pod ręką... Może być ten: "jeśli chcesz rozśmieszyć Pana Boga, to podaj mu swój plan na jutrzejszy dzień" (chyba św. Augustyn).
Przepraszam, że ten post taki niewesoły i może chaotyczny. Jak chcecie naprawdę dowiedzieć się czym jest acedia to tutaj znajdziecie więcej informacji.
MÓWIMY NIE MOŻLIWYM ŚWIATOM:)!
niedziela, 6 lutego 2011
O pożytkach kolektywnej konsumpcji
Chłopaki rozpisują się na ważne tematy, ja się trochę do tego nie nadaję. Jako mentalny borsuczy outsider wolę zająć się czymś, na czym się znam, co lubię i co jest swego rodzaju wizytówką mojej osoby - jedzenie :)
Obok spania (o którym będzie kiedy indziej) szeroko rozumiane jedzenie to chyba moja ulubiona funkcja życiowa (przy takim nazwisku jak moje trudno tego uniknąć). Najpierw pochwale się opisem moich kulinarnych przeżyć z ostatnich dziesięciu dni. Choć sam lubię gotować, ostatnio raczej nie miałem po temu okazji. W czasie zamieszek związanych z wyborami przebywałem na "delegacji" u mojej chrzestnej w Cieszynie, i chyba wyjechałem stamtąd co nieco cięższy :) Mam to wielkie szczęście, że zasadniczo wszystkie kobiety w mojej rodzinie w kuchni potrafią czynić czary (nie to żeby męska część sobie nie radziła). U cioci spędziłem około doby, czyli załapałem się na cztery niebagatelne posiłki: najpierw zupa rybna, kluski śląskie z sosikiem i mięsem wołowym i pycha sałatka, potem w oczekiwaniu na kolację pustoszyłem z kuzynem miski wypełnione migdałami, orzechami laskowymi i nerkowcami;
wieczorem nastało wielkie biesiadowanie przy tylu frykasach, że z przyzwoitości wspomnę tylko o doświadczeniu tego, że czerwone wytrawne wino może naprawdę smakować, jeśli ma odpowiednie "towarzystwo" :) na śniadanie pałaszowałem świeże kajzerki z łososiem, a przed odjazdem załapałem się na domową pomidorówkę i przepyszną, rybną lazanię... mmm... Po powrocie do Krakowa uświadczyłem bardziej studenckiej, ale wciąż przepysznej strawy, czyli ziemniaki z cebulką zapijane sokiem pomarańczowym ;) Kolejne dwa dni przetrwałem na skradzionych Karolowi kawałkach ciasta od Dominiki i o własnych kulinarnych siłach (nie ma się nad czym w tym wypadku rozpisywać). W poniedziałek po burzliwych, pełnych emocji, spięć i przepięć godzinach degustowałem kontrowersyjne spaghetti Karola, które zasadniczo było nad wyraz smaczne, pomijając odbierające apetyt okoliczności. We wtorek zaś, pierwszego dnia moich i Karola ferii, udaliśmy się na wizytę obiadową do Księstwa Wielickiego, gdzie Monika z Asią ugościły nas zupą serową z grzankami oraz sznyclami z ryżem i podsmażana marchewką :)
A w środę do borsuczej nory z gotowym obiadem i deserem przybyły Dominika i Ania.. Cóż to było za miłe popołudnie :) tak na marginesie, męskie mieszkanie jest fajne, ale wizyta dziewczyn zawsze poprawia ogólną radość życiową. Dominika w swym, jak to zgrabnie Karol ujął, seksownym fartuszku, podała nam kluski śląskie z roladami i mądrą kapustą
(zna się kobieta na gotowaniu, trzeba jej to oddać), Ania dołożyła zdobyczny deser, a kiedy już nie mogliśmy się ruszać, przypomnieliśmy sobie, że czekały na nas jeszcze pycha ciastka Dominiki. Jest tylko jedna rzecz lepsza od świetnego, a na dodatek darmowego obiadu: poobiednia drzemka - ten jeden raz wszystkim spodobał się mój oryginalny pomysł spędzenia czasu ;) W czwartek pojechałem do domu, w którym to mama rozpieszczała mnie do dzisiejszego poranka.. ehh.. Ale przywiozłem nowe zapasy słoików i pyszności, lodówka i szafka zapchane :)
Mówią, że student to wiecznie głodne stworzenie, i coś w tym jest. Zwłaszcza na pierwszym roku zdarzały się dni "żeby mi choć na obwarzanka starczyło".. Ale potem przyszły bliższe znajomości z odpowiednimi osobami, które charakteryzuje wspaniała cecha: lubią gotować, ale nie lubią jeść w samotności :) Mówi się też, że aby powstała przyjaźń, trzeba zjeść razem beczkę soli. Paradoksalnie czasem działa to w bardzo dosłownym znaczeniu. Mam całkiem sporo relacji, które wynikły ze wspólnego jedzenia. Choćby Karola poznałem i polubiłem w trakcie wspólnych jajecznic po porannym czwartkowym basenie na pierwszym roku. Znacząco rozwinąłem swoje znajomości z ludźmi z filozofii w trakcie obiadów w stołówce na Jabłonowskich, w Koko, lub w kolejce po mniej ambitne przekąski w kefirku albo piekarni przy Placu Dominikańskim. Jakby nie było, Eucharystia jest ucztą, o bodaj największym znaczeniu, na której najlepiej poznajemy Tego, Którego najbardziej warto poznawać. Trzeba by zrobić kiedyś spotkanie STOSu na temat teologii jedzenia :)
Skądinąd nie tylko konsumpcja, ale i proces przygotowania odznacza się silnymi właściwościami jednoczącymi. O ile tylko na jakimś wyjeździe gotuje się samemu (to wielki atut beczkowych wyjazdów), wiadomo, że większość najciekawszych rozmów odbywa się między krojeniem cebuli a ubijaniem kotletów :) te niesamowite chwile, kiedy dziewczyna uczy cię, jak cienkie i równe mają być plasterki tej marchewki, kładąc rękę na twojej ręce dzierżącej tępy nóż.. aż chce się kroić krzywo, byle jeszcze raz podeszła bliżej ;)
Ciekawe, że często w kuchni czujemy się najswobodniej, najbardziej po domowemu. Moim ulubionym miejscem z dawien dawna jest kuchnia u mojej babci, w której wydarzają się rzeczy niezwykłe... :) Można spędzić tam całe godziny, w trakcie których babcia testuje pojemność żołądka, ogrywa mnie w karty, opowiada wszelkie możliwe i niemożliwe historie, przytuli, kiedy trzeba ochrzani, pośmieje się, popłacze... na różne sposoby okaże swoje dobre serce :)
Z jedzeniem jest jeden kłopot, czy też innymi słowy, czynnik dzielący: zmywanie. Różnie rozstrzyga się kwestię tego, kto odpowiada za ubrudzenie talerzy; w zależności od okoliczności może to być bądź osoba, która posiłek nakładała, lub ta, która rzuciła pomysł wspólnego posiłku, ostatecznie ta, która "tylko" jadła. Szlachetne istoty zawsze gotowe do chwycenia za płyn do mycia naczyń i inne akcesoria, należą do zdecydowanej mniejszości. Na przykład na trzech borsuków żaden nie wykazuje się taką cechą, stąd łatwo zdiagnozować główny przedmiot naszych codziennych sporów.
No nic, chyba się trochę rozpisałem... Ale o jedzeniu przecież można pisać, i pisać.. byle było coś do przegryzienia pod ręką ;) Tak czy owak, jeśli komuś dokuczałaby posiłkowa samotność, ja zawsze chętnie pomagam w rozwiązywaniu takich problemów :)
Aktualnie Najedzony Andrzej
Obok spania (o którym będzie kiedy indziej) szeroko rozumiane jedzenie to chyba moja ulubiona funkcja życiowa (przy takim nazwisku jak moje trudno tego uniknąć). Najpierw pochwale się opisem moich kulinarnych przeżyć z ostatnich dziesięciu dni. Choć sam lubię gotować, ostatnio raczej nie miałem po temu okazji. W czasie zamieszek związanych z wyborami przebywałem na "delegacji" u mojej chrzestnej w Cieszynie, i chyba wyjechałem stamtąd co nieco cięższy :) Mam to wielkie szczęście, że zasadniczo wszystkie kobiety w mojej rodzinie w kuchni potrafią czynić czary (nie to żeby męska część sobie nie radziła). U cioci spędziłem około doby, czyli załapałem się na cztery niebagatelne posiłki: najpierw zupa rybna, kluski śląskie z sosikiem i mięsem wołowym i pycha sałatka, potem w oczekiwaniu na kolację pustoszyłem z kuzynem miski wypełnione migdałami, orzechami laskowymi i nerkowcami;
Mówią, że student to wiecznie głodne stworzenie, i coś w tym jest. Zwłaszcza na pierwszym roku zdarzały się dni "żeby mi choć na obwarzanka starczyło".. Ale potem przyszły bliższe znajomości z odpowiednimi osobami, które charakteryzuje wspaniała cecha: lubią gotować, ale nie lubią jeść w samotności :) Mówi się też, że aby powstała przyjaźń, trzeba zjeść razem beczkę soli. Paradoksalnie czasem działa to w bardzo dosłownym znaczeniu. Mam całkiem sporo relacji, które wynikły ze wspólnego jedzenia. Choćby Karola poznałem i polubiłem w trakcie wspólnych jajecznic po porannym czwartkowym basenie na pierwszym roku. Znacząco rozwinąłem swoje znajomości z ludźmi z filozofii w trakcie obiadów w stołówce na Jabłonowskich, w Koko, lub w kolejce po mniej ambitne przekąski w kefirku albo piekarni przy Placu Dominikańskim. Jakby nie było, Eucharystia jest ucztą, o bodaj największym znaczeniu, na której najlepiej poznajemy Tego, Którego najbardziej warto poznawać. Trzeba by zrobić kiedyś spotkanie STOSu na temat teologii jedzenia :)
Skądinąd nie tylko konsumpcja, ale i proces przygotowania odznacza się silnymi właściwościami jednoczącymi. O ile tylko na jakimś wyjeździe gotuje się samemu (to wielki atut beczkowych wyjazdów), wiadomo, że większość najciekawszych rozmów odbywa się między krojeniem cebuli a ubijaniem kotletów :) te niesamowite chwile, kiedy dziewczyna uczy cię, jak cienkie i równe mają być plasterki tej marchewki, kładąc rękę na twojej ręce dzierżącej tępy nóż.. aż chce się kroić krzywo, byle jeszcze raz podeszła bliżej ;)
Ciekawe, że często w kuchni czujemy się najswobodniej, najbardziej po domowemu. Moim ulubionym miejscem z dawien dawna jest kuchnia u mojej babci, w której wydarzają się rzeczy niezwykłe... :) Można spędzić tam całe godziny, w trakcie których babcia testuje pojemność żołądka, ogrywa mnie w karty, opowiada wszelkie możliwe i niemożliwe historie, przytuli, kiedy trzeba ochrzani, pośmieje się, popłacze... na różne sposoby okaże swoje dobre serce :)
Z jedzeniem jest jeden kłopot, czy też innymi słowy, czynnik dzielący: zmywanie. Różnie rozstrzyga się kwestię tego, kto odpowiada za ubrudzenie talerzy; w zależności od okoliczności może to być bądź osoba, która posiłek nakładała, lub ta, która rzuciła pomysł wspólnego posiłku, ostatecznie ta, która "tylko" jadła. Szlachetne istoty zawsze gotowe do chwycenia za płyn do mycia naczyń i inne akcesoria, należą do zdecydowanej mniejszości. Na przykład na trzech borsuków żaden nie wykazuje się taką cechą, stąd łatwo zdiagnozować główny przedmiot naszych codziennych sporów.
No nic, chyba się trochę rozpisałem... Ale o jedzeniu przecież można pisać, i pisać.. byle było coś do przegryzienia pod ręką ;) Tak czy owak, jeśli komuś dokuczałaby posiłkowa samotność, ja zawsze chętnie pomagam w rozwiązywaniu takich problemów :)
Aktualnie Najedzony Andrzej
czwartek, 3 lutego 2011
O cyberprzestępstwach, tudzież innych cyberchucpach.

Będzie grzmiąco i moralizatorsko, ale ostatnio wyczytałem na jakiejś mądrej stronie, że moje imię oznacza "tego, który osądza", więc niechaj i tak będzie. Zresztą, zainspirowały mnie wydarzenia, które miały miejsce na tym o to blogu i czuję się zobowiązany do przyjęcia cyber-wyzwania.
Otóż, mniej więcej 4 lata temu, w błogich jeszcze czasach liceum, doznałem olśnienia, natchnienia, uderzyłem się czymś ciężkim w głowę - niech każdy nazwie sobie to jak chce - nie było to uczucie przyjemne. Ba! Było wręcz niewygodne, palące i "wewnętrznie upierdliwe". Pierwszy raz w życiu (nie licząc pewnego zajścia po koncercie, kiedy to na piękne oczy sześciolatka, wyłudziłem drewnianą biedronkę, która sprzedawana była na cele dobroczynne) poczułem się oszustem i złodziejem. Uświadomiłem sobie, że te 50 GB muzyki (do dzisiaj doszedłbym już pewnie do terabajta), która spokojnie spoczywa na tzw. dysku "D:" mi nie przysługuje. Nie należy mi się. Ukradłem ją. Każde moje ściągnięcie kolejnego torrenta, było jak wejście do Empiku i wyniesienie płyty pod kurtką. Tyle, że bardziej tchórzliwe, bo w ukryciu, i (do czasu) nie poruszające sumienia, bo przecież "tak się robi" i od kiedy internet na to pozwolił "zawsze tak było". Tradycja rzecz święta, ale uczciwość jeszcze świętsza. Po ponad roku zmagań, stopniowego i bolesnego usuwania kolejnych folderów, (poczynając oczywiście od tych "mniej ulubionych") cybernetycznego efektu jo-jo i spazmatycznych konwulsji(?) przy wyrzucaniu ostatnich, najukochańszych piosenek, bolesny proces odpiracania dobiegł końca. Ulga? Naaa pewnoo... To fakt, że przez ostatnie 4 lata przemysł muzyczny się na mnie wzbogacił(ostatecznie - ma do tego prawo), do dzisiaj nie udało mi się zdobyć ulubionych płyt(za drogie, niedostępne), a oryginały wcale nie brzmią specjalnie lepiej niż piraty, ale... przynajmniej ze spokojnym sumieniem mogę przeglądać płyty w Empiku. Sami oceńcie czy warto.
Grzmiący Michał.
P.S. Anty-piractwo, poza tym, że wysoce moralne, jest także przyjazne środowisku. Stosy płyt, które Wam(?) pozostaną można przerobić, np. na olśniewającą kulę dyskotekową, albo użyć jako aureoli podczas strojenia szopki bożonarodzeniowej (za rok, akurat zdążycie).
P.P.S.[dla Katoli] Jak na razie jedyną osobą, którą udało mi się przekonać, był mój kolega ateista i audiofil (sic!). Po zaciętych bojach pozbył się ok. 200 GB, wyjątkowej, pięknie uporządkowanej, najwyższych lotów muzyki. Wstyd i hańba! :)
P.P.P.S. Wcale, że nie narzucam Wam mojego zdania, a żeby to udowodnić, zapraszam do dyskusji w komentarzach.
Subskrybuj:
Posty (Atom)