czwartek, 22 grudnia 2011
Wybaczcie, ale...
Przypadł mi w udziale niezły łup: złożenie życzeń w imieniu Borsuków dla wszystkich naszych Przyjaciół. A mamy ich wiele, co jest powodem do naszej wielkiej dumy, pychy i radości!
Wybaczcie, ale nie mam nigdy pomysłu na takie zbiorowe życzenia, zapewne wielu z Szanownych Czytelników w ogóle nie znam: nie wiem kim są, jakie są ich marzenia, czego potrzebują, czego pragną, co robią w życiu (kolejność nie jest przypadkowa)... Zazwyczaj życzy się wesołych Świąt i szczęśliwego Nowego Roku. Wesołych, pełnych rozrywki - oderwania od codzienności (żeby przypadkiem nie zastanowić się nad jej poprawieniem i sensem naszej pracy). Szczęśliwego - czyli przyjemnego, bez problemów (czyli wyzwań, które pozwalają nam uczyć się Miłości). Dlatego ja, ani borsuki, nikomu wesołych Świąt, ani szczęśliwego Nowego Roku nie życzymy. Precz z wybrakowanymi życzeniami!
Wybaczcie, ale chciałbym, aby dla każdego te Święta nie były "wesołe" - chciałbym, aby każdy znalazł w tych dwóch dniach Radość, która powali jego życie do góry nogami, tak że wesoło to mu na pewno nie będzie.. Ale ta Radość jest potrzebna, by przeżyć kolejne 363 dni. Życzę, aby ten Nowy Rok przyniósł każdemu, kto tego potrzebuje, wielkich wyzwań, na jego miarę - aby każdy mógł wreszcie odkryć tą swoją Amerykę lub zdobyć to, co pozwoli mu spotkać Prawdziwe Szczęście. Aby jednak ten Nowy Rok nie upłynął pod znakiem "świętego spokoju"...
A żeby nie było tak groźnie, posłużę się potępianą ostatnio na naszym blogu poezją. Średniowieczną.
"Niech Bóg każdy twój krok ubezpiecza
Niech Bóg każde przejście przed tobą otworzy
Niech Bóg każdą drogę dla ciebie oczyści
I niech [na Nowy Rok - przyp. Carolus] cię ogarnie pewnie
uściskiem Swych obu rąk."
PS. A co do polemiki wokół mojego poprzedniego posta, to odczuwam całkowite niezrozumienie - ale spróbuję. Wybaczcie, ale w Nowym Roku. :)
poniedziałek, 19 grudnia 2011
Przed-Świątecznie
środa, 14 grudnia 2011
Nie patrz pod nogi...

Łatwo powiedzieć komuś, kto wychował* się w Nędzy, gdzie wszystkie chodniki są proste, albo dopiero w planach. Ulice Wielkich i Starych Miast mają to do siebie, że aby przejść po nich bez uszczerbku dla zdrowia, do znudzenia należy wykonywać gałką oczną ruch typu stopy-horyzont. Ta nużąca, lecz zbawienna w swojej istocie taktyka pomaga nie tylko uniknąć potknięcia się o wyrastający z nienacka fragment chodnika, ale i zlustrować przechodnie jednostki ludzkie w promieniu od 2 (wersja dla krótkowidzów) do 10 metrów, co z kolei zapobiega spotkaniu pierwszego stopnia (którego efektem mogłoby być na przykład zapoznanie się z przyszłym małżonkiem - metoda nie jest więc idealna, chociaż dla niektórych, o cięższym bagażu doświadczeń, mogłaby tym bardziej dowodzić jej zbawczego wpływu). Niestety, niniejsza taktyka odnosi skutek w przypadku osób, które w Wielkim Mieście chcą jedynie przetrwać. Wam, osobom o wyższych, duchowych wręcz potrzebach proponuję swoisty apgrejd**. Stopy-horyzont-nieboskłon. Ach, jakże wielkiego skupienia wymaga stosowanie takiej techniki w Wielkim Mieście.
Do rzeczy. Chcę się dzisiaj z Wami podzielić moim spostrzeżeniem. Najwyraźniej nie jestem zbyt bystry, skoro mniej więcej dwa razy do roku zdarza mi się w Krakowie odkryć Górne Miasto. Wygląda to tak, że dnia jak codnia idę sobie najzwyczajniej tą samą od dwóch lat trasą i nie wiedzieć czemu spoglądam w górę. Dzisiaj przydarzyło mi się to właśnie tam, gdzie Gołębia wpada w Bracką. Może dlatego, że wybierałem się na Mszę, mój wzrok uciekł w górę i nagle... przestałem rozpoznawać to miejsce, a gdzieś powyżej pierwszej linii balkonów zobaczyłem zupełnie nowe Miasto. Nie wiem czy to ja jestem dziwny, czy Wy też na co dzień mieszkając, biegając i załatwiając przeróżne (ważne przecież) sprawy w Wielkim Mieście nie dostrzegacie, że ponad jego zwartą architekturą rozciąga się takie same*** jak nad spokojnymi wsiami i lasami niebo.
Stało się już zwyczajem, że pisząc posta najpierw dostrzegam coś prostego, co szczególnie mnie w ostatnim czasie zaskoczyło czy zaciekawiło, a potem, żeby blog nie wyglądał zbyt łyso, doklejam temu filozoficzno-refleksyjne włoski. Tym razem wymyśliłem teorię, którą już Wam częściowo wyłożyłem: Kraków ma dwa piętra + daszek^. Ba! Ma nawet swoje własne, krakowskie niebo. Wrocław też. I nawet Warszawa. Jeśli nigdy się nad tym nie zastanawialiście, to spróbujcie przejść się po Waszych ulubionych dzielnicach w poszukiwaniu drugiej warstwy Dużego Miasta, a może wybijecie się na chwilę z rutyny. Doznania szczególnie intensywne w okolicach rynku. Oczywiście, na wielkomiejskim bruku pominięcie pierwszego elementu sekwencji stopy-horyzont-nieboskłon, może się skończyć tragicznie, ale ten drugi i trzeci są przecież o wiele bardziej...odkrywcze****. Czasem po prostu warto się potknąć, żeby zobaczyć
M.P.J.
*tylko częściowo
** to od nieustannego obcowania z komputerem, błe!
***no, może trochę bardziej przykurzone
^taki nad piętrami kamienicy, pewnie jakoś się nazywa :)
**** tak, tak - wielka myśl, jaka filozofom się nawet nie śniła, kryje się w tym zdaniu. Pozostawiam refleksji :)
sobota, 10 grudnia 2011
Galeriowe szopy
Chyba większość z nas może wyliczyć co najmniej kilka jednym tchem. Wielkie galerie handlowe stały się poniekąd wizytówką naszych czasów. Każde miasto, i duże, i małe, i z wypasionymi furami na ulicach, i z kolejkami przed urzędem pracy, chce poszczycić się takim gmaszyskiem, które będzie najdobitniej potwierdzać prestiż jego samego tudzież jego mieszkańców. Na ogół (choć nie zawsze) budynki te są potworkami ponurej architektury postmodernizmu, zajeżdżającymi z daleka pretensjonalnością. Nawet, jeśli są one budowane w myśl jakiejś idei architektonicznej, to mogę się założyć, że i tak jest ona mało czytelna lub zupełnie nieważna dla odwiedzających te przybytki. Zewnętrzna forma architektoniczna w galeriach handlowych jest tylko dodatkiem – oczywiście, im okazalszym, tym lepszym – do eksponowanych we wnętrzach treści. To właśnie wnętrze ma olśnić klienta, a tym samym zachęcić go, aby wziął udział w niezapomnianej podróży do zakupowego raju. Szczęście jest tam dosłownie na wyciągnięcie ręki, poruszającej się po linii prostej półka – koszyk. Wspaniała podróż za jeden uśmiech do portfela, czy też, jak kto woli, za pięć przycisków (PIN i zielony). Prościej się już nie da.
Nie inaczej jest w przypadku najsłynniejszej świątyni konsumpcjonizmu w naszym grodzie. Galeria Krakowska to naprawdę potężny obiekt, zewnątrz robiący jednak nieciekawe wrażenie. Elewacje wykonane są z ziejących pustką szklanych elementów (odpadających co pewien czas), gdzieniegdzie widać trochę surowej cegły. Nieco smaczku dodaje zegar w stylu art deco, reszty dopełniają toporne, stalowe elementy i zimny beton. Wnętrze – to już zupełnie inna liga. Od pierwszego spojrzenia przytłacza ono mnogością wszystkiego. Czego tam nie ma! Ruchome schody, shopy (czytaj: szopy), dostatek wyrobów najróżniejszych. Pod sufitem tysiące światełek migoczą niczym gwiazdy na niebie - prawdziwym niebie konsumenta. Każdy znajdzie tam coś dla siebie, zarówno dla ciała, jak i dla ducha. Możemy zjeść fast fooda, elegancki obiad, deser. Nabyć ostatnie bestsellery książkowe i muzyczne. Przejrzeć najświeższą prasę. Zaopatrzyć się w sprzęt narciarski na zbliżający się urlop. Rozejrzeć się za prezentami pod choinkę. Lwią część galeriowych szop stanowią butiki z ubraniami, i to bynajmniej sprzedawanymi na nie kilogramy, lecz za grube pieniądze. Na czym polega wartość tych ciuchów? Ano na tym, że mają metkę, a na tejże metce logo znanej firmy. Bez tego drobiazgu byłby one warte tyle, co dniówka wyrabiającego je Chińczyka. Ciuchy zabrudziły się? Oddamy do położonej tuż obok pralni. Przyszliśmy z dziećmi? Nie ma sprawy, możemy oddać je do „kulkowo-bawialni” lub zabrać do właściwego sklepu z dziecięcym asortymentem. Umyjemy samochód, zrobimy sobie manicure, załatwimy sobie kredyt. Pogadamy ze znajomymi, pójdziemy na spacer z rodziną. Słowem - galeria może stać się wyłącznym miejscem spędzania wolnego czasu i zastąpić nam własny dom. W tym ostatnim, zamieniającym się wówczas w hostel, pozostaje nam właściwie tylko spać.
Po co wyliczam to wszystko? Nie chcę, abyście zrozumieli mnie źle. Nie jestem przeciwnikiem istnienia takich miejsc, jak Galeria Krakowska. Nie mam zamiaru jeździć po nich buldożerami, ani też optować za handlem wymiennym pod budką z piwem. Po latach komuny i sklepów z pustymi pólkami takie miejsca naprawdę nam się należą. Uważam jednak, że przyjęcie w pełni stylu życia, który promują galerie, prowadzi właściwie do nikąd. Znajdując się w galerii możemy bowiem odnieść wrażenie, że wszystko, co potrzebne do szczęścia, jest dostępne na wyciągnięcie ręki z portfelem. A tak wcale nie jest. Kiedy kupowanie staje się celem samym dla siebie, lub co gorsza – nałogiem, możemy mówić o swoistej „galeryzacji” życia konsumenta. W niedzielne popołudnie, zamiast pospacerować po rynku, przejść się bulwarami nad Wisłą czy też delektować się smakiem zapiekanki na Kazimierzu, człowiek „zgaleryzowany” woli przemierzać kolejne sklepy z markowymi ciuchami, przymierzać dziesiątki par butów, zjeść w McDonaldsie lub Burger Kingu. Świeże powietrze zastępuje mu wszędobylski zapach markowych perfum, a ciszę – muzyka z galeriowych głośników lub stylowego ipoda. Fatalnie się czuje, kiedy nie ma na sobie markowych ciuchów, kiedy nie nadąża za najnowszymi trendami mody. Galeria staje się symbolem jego stylu życia. Nie muszę dodawać, że świat, w którym żyje taki osobnik, to jedna wielka iluzja.
W przedświątecznym czasie, kiedy przez galerie handlowe będą przewijać się tłumy, a między tymi tłumami i Wy, nie dajcie się zwariować. Szukajcie tylko tego, co jest naprawdę potrzebne. Nie dajcie sobie wmówić, że nie jesteście modni, eleganccy, i „trendy” (cokolwiek to w ogóle znaczy), jeśli nie ubieracie się w markowe ciuchy i nie spędzacie swojego wolnego czasu na spacerze przez kolejne poziomy galerii. Bo spacer taki prowadzi donikąd.
niedziela, 4 grudnia 2011
Quaestiones disputatae de errorus Caroli

środa, 30 listopada 2011
Zbłądzenie
Zatem żył w dalekiej zamorskiej krainie pewien chłopiec, który zza tego właśnie morza otrzymał piękny prezent - elektryczną deskorolkę. Nigdy czegoś takiego nie widział, więc nie do końca miał pojęcie jak korzystać z takiego sprzętu. Po chwili nauczył się jednak jeździć, lecz niestety nie umiał się zatrzymać, po chwili wpadł na drzewo a mechanizm w deskorolce się zepsuł. Z płaczem odniósł ją tacie, który jednak stwierdził że nie zna się na czymś takim, a poza tym jest zajęty przysłowiową gazetą - chłopiec miał pozostać więc bez deskorolki. Po chwili jednak tata podniósł oczy i powiedział, że zawoła majstra, który może jednak coś zrobi. Majster, jak się okazało, był wolny i przyszedł wieczorem. Roztrzęsiony chłopiec podał mu deskorolkę i odpięty w międzyczasie mechanizm, który pozwalał jej szybciej jeździć. Majster po pięciu minutach oglądu odkręcił jedną śrubkę, spojrzał w głąb, wyjął z kieszeni drugą i przykręcił na miejsce starej. Mechanizm "śmigał". ,,Sto dolarów'' - powiedział. Tata chłopca spojrzał na niego ze zdziwieniem - ,,Sto dolarów za jedną śrubkę?'' ,,Nie.'' - odparł majster - ,,Za śrubkę 1 dolar. Za pomysł jak to naprawić - 99.''
Ostatnio bardzo często spotykam się z dziwną kategorią błędu. Czym jest błąd? Jest to wykonanie czegoś w sposób niepoprawny. Mówi się m.in. o "niepoprawnych" decyzjach, umowach, zachowaniu, myśleniu, słowach itp.. A czy można powiedzieć, że życie jest "niepoprawne", "błędne"? Moim zdaniem - uwaga, tu ostra teza - błąd jako wynik działania i decyzji nie istnieje. Są decyzje, które wywołują określone zachowanie, które - jeśli powtarzane prowadzi do nawyku. Z tychże decyzji i ich skutków wypływają konkretne informacje.
No właśnie - czy zawsze? Czy zawsze, gdy podejmę jakąś decyzję, mniej lub bardziej istotną, to czy zawsze patrzę jakie skutki ona przyniosła? Czy zastanawiam się nad nią? Czy racjonalnie przyglądam się motywacji? To jest właśnie prawdziwy błąd - brak informacji, wiedzy o własnych motywacjach, o własnym wnętrzu, przewidywalności pewnych spraw związanych ze "mną". Jest on o wiele gorszy niż "błąd", który popełniliśmy wskutek jakiejś decyzji.
Przykładowo: majster nie naprawił deskorolki, zepsuł ją jeszcze bardziej. Czy błędem w tym przypadku było to, że zabrał się do roboty? Nie sądzę - za to ryzyko dostał 99$, a nie jesteśmy, że tak powiem, Panem Bogiem, by wszystko nam wychodziło. Błędem byłoby to, gdyby nie przyjrzał się temu, co zrobił źle, ale płakałby nad swoim losem - że znowu mu coś nie wyszło. Bo ten potencjalny "błąd", zniszczenie deskorolki, wynikało z jego nie-umiejętności - nie wiedział jak ją naprawić, ale to w jego mocy leżała możliwość by się nauczyć. Człowiek, który boi się popełniania takich "błędów" nie nauczy się niczego. I to ze strachu.
Nasze szczęście zależy od nas, od naszego nastawienia. Jeśli będziemy obawiali się głupiego "błędu", to nigdy nie zgarniemy 99 dolarów. Czeka nas tylko "syndrom wyuczonej bezradności". Bo prawdziwym błędem, takim chyba przez duże B, jest wiara w to, że NIE WOLNO nam popełniać błędów.
Wszystkiego dobrego na Adwent - nie siedźcie jak borsuki w norze!
czwartek, 24 listopada 2011
יְוּדִיָּה
Spokojnie, tylko żartowałem. Jak zwykle jestem zmuszany do napisania posta, chociaż biorąc pod uwagę datę ostatniej publikacji specjalnie się nie dziwię.
Tak zwane zbiegi okoliczności ( przez chrześcijan zwane też "picem na wodę") zdarzają się w moim życiu często. A ostatnio nawet bardziej niż często. Wchodząc dzisiejszego ranka, jak zresztą co dzień, na fb, odkryłem zamieszczony przez znajomego filmik niejakiej Mor Karbasi. Jako że muzyka w języku ladino jest już przeze mnie od dłuższego czasu znana, a nawet lubiana (Yasmin Levy!), nie zdziwiłem się na ten widok, a jedynie przypomniałem sobie, że jakieś dwa lata temu słuchałem tej pani często i z przyjemnością (nie wypada napisać "namiętnie"). Przyznam, że natrafiłem na nią przeszukując fejsbuka i inne monstra społecznościowe z nadzieją odnalezienia osób, które dzielą ze mną nazwisko. Jakże wielkie było moje zdziwienie, kiedy wśród potencjalnych krewnych odnalazłem śpiewaczkę z Izraela (co zresztą nie jest aż tak mało prawdopodobne). No cóż, mimo że to tylko pani która czaruje w ladino (miks hebrajskiego i hiszpańskiego), tak się złożyło, że akurat takiej muzyki słuchałem, szukałem i ją poznawałem. Opatrzność, czyli chrześcijański odpowiednik zbiegów okoliczności, działa, moi Drodzy, a Mor Karbasi, niczego Jej i jej nie ujmując, jest tego najsłabszym przykładem. Sugerując krótką i oczywiście spontaniczną nad tym refleksję, zostawiam Was sam(ych?) na sam(ych?*) z Mor - posłuchajcie .
* logicznie rzecz biorąc...
środa, 9 listopada 2011
Coś na dobre sny: Bajka o Złotej Muszce
niedziela, 6 listopada 2011
Z dawnych czasów
W taki właśnie sposób, jakiś czas temu, zdobyłem pewien stary list. Nazwisko jego nadawcy, którym był greckokatolicki biskup przemyski Konstantyn Czechowicz, zapewne nic Wam nie mówi. Nawet być może w tym momencie w Waszych mózgach zapaliła się lampka z napisem „suchar” i macie zamiar przerzucić się na Pudelka. Nie róbcie tego. Postaram się udowodnić, że coś, co nie jest „e”, też może być ciekawe. A pamiątki przeszłości wcale nie muszą ustępować finezją i artyzmem wytworom naszych czasów. Wręcz przeciwnie.
Na pierwszy rzut oka, list biskupa Czechowicza wcale nie zachęca, aby zapoznać się z jego treścią. Ot, kawałek starego papieru, pomięty i poplamiony przez starość. Na dodatek, gryzie w oczy odręcznym pismem i archaiczną pisownią języka ukraińskiego. Gdy jednak przyjrzymy mu się bliżej, kreski układają się w litery, litery w słowa, słowa – w zdania, a zdania - w sensowną całość. Całość na tyle interesującą i piękną, że postanowiłem nie zamykać jej w swojej teczce, lecz podzielić się nią z Wami. Oto i ona:
KONSTANTYN
z Bożej łaski i błogosławieństwa Świętej Stolicy Apostolskiej
biskup przemyski, samborski i sanocki*.
Umiłowanej w Chrystusie, Czcigodnej Anastazji Struś, wieśniaczce w Pełkiniach,
pozdrowienie i arcypasterskie błogosławieństwo!
Z doniesienia czcigodnego urzędu parafialnego w Pełkiniach miło nam było dowiedzieć się, że Wy, czcigodna Pani, przejęci duchem prawdziwej pobożności i gorliwości o chwałę Bożą i o zbawienie swojej duszy, ofiarowaliście 200 koron na odnowienie starego obrazu Przeczystej Panny Marii do budującej się cerkwi w swojej wiosce.
Owa, jak na obecne przykre czasy, tak szczodra Wasza ofiara, świadczy dobitnie o Waszej żywej wierze i gorącej miłości do Pana Boga, o Waszym przywiązaniu do swojego św. Kościoła oraz do swojego przepięknego św. Obrządku. Tym czynem miłości do Boga daliście piękny przykład do naśladowania swoim współmieszkańcom, aby oszczędzali i przynosili swoje grosze jako ofiarę dla chwały Bożej, za którą Bóg tak szczodrze nagradza swoich ofiarodawców niebieskimi darami. „Radosnego dawcę miłuje Bóg”, mówi św. Apostoł Paweł (2 Kor 9,7), a „jaką miarą mierzycie, odmierzy się Wam”, upewnia nas sam Jezus Chrystus (Łk 6, 38).
Z prawdziwą radością wyrażamy Wam, czcigodna Pani, za waszą pełną miłości ofiarność, za wasze wzorcowe, religijne życie, nasze uznanie i pochwałę, a zarazem udzielając Wam naszego arcypasterskiego błogosławieństwa, prosimy Boga, aby stokrotnie wynagrodził Waszą ofiarę, aby na każdym kroku chronił Was od wszelkiego zła, zachował w mocnym zdrowiu na mnogie lata, a kiedyś, po szczęśliwie przebytej wędrówce tego życia, pozwolił Wam dołączyć do liczby swoich chorążych niebieskich.
Dano przy naszej katedralnej świątyni Narodzenia Św. Jana Chrzciciela w Przemyślu** dnia 18 maja 1908 roku.
+ Konstantyn
biskup
Parę słów mojego komentarza jako historyka. Pewnie dziwić Was może, że biskupowi Konstantynowi chciało się wysyłać tak piękny list do jakiejś wieśniaczki w zapadłej dziurze. Sprawa staje się o wiele bardziej zrozumiała, kiedy przeniesiemy się w czasie do maja 1908 roku. W Galicji Wschodniej, a więc i w okolicach Przemyśla, panuje wtedy straszliwa bieda. Kto miał trochę grosza, często był rzymskim katolikiem, natomiast wierni biskupa Czechowicza to przede wszystkim biedne chłopstwo, bez pieniędzy i nadziei na lepszą przyszłość. Jedni masowo wyjeżdżali za Ocean w poszukiwaniu chleba i dostatniego życia. Inni niekiedy polonizowali się i przechodzili na obrządek łaciński, który kojarzył się z prestiżem i karierą. Niewątpliwie, miał rację biskup Czechowicz, pisząc o „obecnych przykrych czasach”. W takiej sytuacji datek rzędu 200 koron (wówczas to prawdziwa góra kasy) przez grekokatolika wymaga szczególnej pochwały. Tym bardziej, aby i inni wierni greckokatoliccy, idąc za tym przykładem, mogli zerwać z obrazem biednego Kościoła chłopskiego. Wówczas cerkwie greckokatolickie mogły zacząć rywalizować o prestiż z kościołami łacińskimi, aby wierni nie porzucali swojego obrządku. Warto też zauważyć, że ofiarodawczyni to mieszkanka wsi szczególnie narażonej na latynizację, bo położonej na pograniczu osadnictwa polskiego i ukraińskiego (Pełkinie leżą przy linii kolejowej z Rzeszowa do Jarosławia, zaraz nieopodal tego drugiego miasta). Stąd też tak mocno biskup Czechowicz podkreśla „przywiązanie do swojego przepięknego św. Obrządku”, gdzie, na samym styku dwóch kultur, łacińskiej i bizantyjskiej, mogło być to szczególnie trudne.
Refleksję nad samą treścią listu pozostawiam Wam. Czy była ona warta odgrzebywania – moim zdaniem tak. Nie tylko dlatego, że w dobie e-maili i facebooka poplamiony kawałek papieru sprzed ponad 100 lat wygląda nieco egzotycznie.
Na dobranoc - przypisy dla hardkorów:
* Tu następuje wyliczenie dalszych tytułów biskupa Konstantyna: Prałat domowy i Asystent Tronu Papieskiego, Hrabia rzymski, Kawaler krzyża wielkiego Orderu św. Grobu w Jerozolimie i Orderu Żelaznej Korony II klasy, członek Towarzystwa Adwokatów Rzymskich św. Piotra, rzeczywisty tajny Radca Jego c[esarskiego] i k[rólewskiego] Apostolskiego Majestatu***, Członek Izby Panów Austriackiej Rady Państwa i Sejmu Królestw Galicji i Lodomerii z Wielkim Księstwem Krakowskim.
** obecny kościół oo. Karmelitów pw. św. Teresy
*** chodzi tu o cesarza Austro – Węgier
czwartek, 27 października 2011
O nowym imidżu
- wybory konsulów, będą trwać od 4 do 17 listopada; w sześć dni po święcie niepodległości naszego sąsiada ogłosimy wyniki! Zapraszamy do udziału.
- możecie wpisać się na subskrypcję i otrzymywać nasze posty bezpośrednio na maila (w zakładce "zaproś Borsuka i wpisz maila" :)
- możecie, podobnie jak na portalu facebo(rso)ok.com - zalajkować nasze posty (wystarczy wcisnąć kwadracik obok słów 'like it!')
- zmiana w konstytucji - poważne zmiany ustrojowe wstrząsnęły naszą Republiką; publikacja - po zakończeniu wyborów:)
- zmiany tematyczne: może kulinaria, może szczypta filozofii, krztyna savoir vivre'u... Zobaczycie! W każdym razie, po uzyskaniu przez nas wszystkich tych różnorakich tytułów naukowych - nasz blog jeszcze bardziej zobowiązuje.
O co w tym wszystkim chodzi? Niektórzy mówią, że blog jest jak autoterapia. Jest to po części prawda - z pewnością borsucza.blogspot.com funkcjonuje niczym platforma socjalizacyjna dla mnie i dla moich "cudownych" współkonsulów. Dzięki temu rozmawiamy, mamy wspólny temat, przeżycia, emocje - dzielimy to i wyszydzamy się wzajemnie serdecznie przy kuchennym stole, a już szczególnie z tego, który ma najmniej kommentsów i lajków. No dobra, szydzimy równo z każdego, ale chcemy z tym skończyć. Ale nie o to chodzi w tym wszystkim.
Wracając, wydaje mi się, że chodzi tu o wizerunek. Tzw. PR (czyli, ujawnijmy tą tajemnicę, z języka starofrancuskiego - public relasjons) został mocno zdyskredytowany: albo obrzuca się tym słowem polityków, oskarżając o zafałszowywanie prawdy, albo wskazuje na błąd jakiejś dużej firmy - że zbyt wiele poświęciła na PR podczas kampanii reklamowej i dlatego wyszła klapa. A tak naprawdę nikt nie wie co to ten Piar jest... Zasadniczo nasz społeczny wizerunek, relacje z osobami i firmami współcześnie postrzega się jedynie w kontekście reklamy (a więc i sprzedaży). Ale czy nie jest to fałszywe spojrzenie?
Wydaje mi się, że wizerunek (nasza reputacja), znaczy coś o wiele więcej. I należy do niego wszystko w naszym życiu. No chyba, że jesteśmy wiecznymi handlarzami i bezustannie szukamy szeroko pojętego zysku. Ja jednak trzymałbym się bardziej pozytywnej wizji człowieka - w której jednak jesteśmy zdolni do zachowań bezinteresownych. W każdym razie - cały czas kreujemy swój wizerunek, nawet wtedy, gdy śpimy!
Po co nam PR, jeśli nie dla reklamy/sprzedaży? Po co budować PPR (ze str-fr. personal public relasjons)?? Przede wszystkim - dla siebie. Czujemy się mocniejsi, pewniejsi. Nikt mi nie powie, że ogolony, ładnie wyperfumiony, dobrze ubrany facet nie ma lepszego samopoczucia niż taki, który dobierze złą koszulę i wskutek syndromu post-imprezowego będzie... no właśnie.
Na szczęście mijają czasy, w których mężczyzn długo dobierających sobie ładniejsze buty, czy używających dezodorantu traktowano jako zniewieściałych. Dobry PR to gwarancja sukcesu. jak go osiągnąć? Przede wszystkim - poświęcić chwilę czasu "na samego siebie". Zobaczyć, co nam się w nas nie podoba, a co chcielibyśmy pozostawić. Na to jednak trzeba znaleźć te kilka minut na przemyślenie (myślę, że niebawem napiszę o różnych technikach relaksu).
Po co to wszystko piszę? Po to, by zaproponować dłuższe zatrzymanie się nad czynnościami, które często chcemy zbyć jak najszybciej - np. gotowanie, ubieranie, picie kawy... Porozkoszujmy się (po katolicku: podziękujmy Panu) tymi zwykłymi, codziennymi obyczajami, aby nie były już szare. Spróbujmy też czegoś nowego. Naprawdę, małe rzeczy (nawet blog:) - zmieniają życie. Bo PR zaczyna się przede wszystkim od siebie.
środa, 19 października 2011
Entre Av'e Eva...czyli co się robi na tej dziwnej filologii.
Między Ewą i Zdrowaś __ Entre Av'e Eva
Wielka jest przepaść. __ gran departiment'a.
Gdyż Ewa nam odebrała __ Ca Eva nos tolleu
Smak Boga, Raju __ Parays'e Deus
Zdrowaś go oddała; __ Ave nos y meteu;
Dlatego przyjacielu: __ porend', amigos meus:
Między Ewą i Zdrowaś… __ Entre Av'e Eva...
Ewa nas wpędziła __ Eva nos foi deitar
Do czarta więzienia __ do dem'en sa prijon,
Zdrowaś wyzwoliła __ e Ave en sacar;
I dla tego śpiewaj : __ e por esta razon:
Między Ewą i Zdrowaś… __ Entre Av'e Eva...
Ewa nam utraciła __ Eva nos fez perder
Miłość Boga, dobra __ amor de Deus e ben,
Zdrowaś ją przywróciła; __ e pos Ave aver
Dlatego też: __no lo fez; e poren:
Między Ewą i Zdrowaś… __ Entre Av'e Eva...
Ewa nas uwięziła __ Eva nos enseerrou
Z dala od niebios bram __ os çeos sen chave,
Maryja skruszyła __ e Maria britou
Swą łaską pręty krat __ as portas per Ave:
Między Ewą i Zdrowaś… __ Entre Av'e Eva...
Ta wydaje się mieć więcej krzepy. :) No i przypatrzcie się tym pięknym kancjonarzom.
Poza tym polecam jeszcze Cantigę numer 100
Ἡ ἀταξία

wtorek, 11 października 2011
Dla potomności
Każdy homo (czasem) sapiens, od antycznych poetów i prezydenta USA począwszy, a na wsiokach plujących na dworcowe płytki skończywszy, chce zostawić jakąś widzialną, namacalną pamiątkę po sobie dla potomności. Aby udowodnić tę tezę, nie będę sięgał do literatury w poszukiwaniu utworów ilustrujących ten motyw, zwany górnolotnie „exegi monumentum”. Taka rozprawkowa dłubanina, prześladująca uczniów od pierwszych dni nauki aż do samiuteńkiej matury, z pewnością jest Wam znana aż za dobrze i zmęczy tylko i mnie, i moich P. T. Czytelników. Natomiast chciałbym się skupić na najprostszych i najłatwiejszych do zauważenia przejawach walki człowieka o pozostawienie części siebie dla potomości. Do dzieła!
Chyba najbardziej efektywnym sposobem przekazania jakiejś pamiątki po sobie jest pozostawienie potomstwa. Po pierwsze, puszcza się wówczas dalej w obieg swoje przeznakomite i przewyborne geny, zwłacza te odpowiadające za wysokie IQ. Po drugie, wychowując potomstwo, można w czasie tego procesu zaszczepić mu wyznawane przez siebie wartości i zainteresować odpowiednimi ideami (co wychodzi z tego w praktyce, to już inna sprawa). A przy okazji - liczyć na mile łechtające ego uwagi: „Jaka śliczna córunia, wykapany tatuś”, „Jakie przepiękne oczka, całkiem, jak u mamuni”. Chcecie zostawić coś po sobie? Dzieci przyszłością naszą i naszego Narodu!
Kiedyśmy już doczekali się umiłowanego potomstwa, możemy je zabrać na wycieczkę. Zwiedzając popularne wśród turystów urokliwe miejsca, natraficie na najróżniejsze ciekawe inskrypcje. Zwyczaj ten jest stary jak świat. Zauważcie, że obok takich błyskotliwych tekstów jak „je*ać Legie” czy „kocham cie” najczęściej tam pojawiającymi się będą: „Tu byłem i piwo piłem”, „Gienek”, „Piotrek i Kasia – 20.07.2011”. Słowem – pamiątki po gościach, którzy składając swoje autografy, chcieli zostawić w miejscach urzekających pięknem czy to przyrody, czy architektury, jakiś ślad po sobie, tym samym – zostawić cząstkę siebie, aby w ten sposób zostać tam w jakiejś formie na zawsze. To proste jak Wałęsa, ale skuteczne – dopóki w dziurawym budżecie tego czy owego urzędu nie znajdą się środki na remont takiego zabytku, tysiące ludzi zobaczy Wasze bohomazy. Działa?
Oczywiście, można zapisać się w historii ludzkości w nieco bardziej wyrafinowany sposób. Literatura, polityka, sztuka, działalność społeczna, filozofia, kultura, wojna, posty na blogu – to tylko niektóre pola do popisu. Ale o tym już pisać nie będę – to zbyt nudne. Na pewno znajdziecie z tej długiej listy coś dla siebie, wierzę w Was, że nawet w ostateczności nie będą to mele na ohydnej posadzce dworca.
piątek, 30 września 2011
Starość - nie radość.
Błąd w takim rozumowaniu polega na tym samym, jak na wiązaniu "pomnażania" posiadanej wiedzy z ilością przyjmowanych wrażeń (np. turysta jadący do Egiptu/Tajlandii itp w celu "odpoczynku", wyleżenia się, nigdy nie wzbogaci własnego umysłu poprzez obserwację i próbę wejścia w świat tubylców, (bo po co ma to robić?). Ma wiele wrażeń, ale zero dodatkowej wiedzy, nazwijmy to, życiowej).
Tak samo bardzo wiele starszych osób wcale nie jest mądrzejsza od nastolatków z otwartym i ciekawym umysłem.
Chciałem jednak podjąć nieco poboczny temat, choć dotyczący starości - starości ducha.
Starość kojarzy mi się przede wszystkim ze strachem - boję się starości mojego ciała, gdy będę pozbawiony wielu możliwości (tramwaj z pewnością zawsze będzie mi uciekał, nie mówiąc o jeździe rowerem...) Boję się też pewnej ospałości umysłu, może nawet jakiejś choroby - bardzo wiele nieszczęść przydarza się po 70-ce lub 80-ce. I najczęściej nie da się nic z tym zrobić. Jesteśmy do tego "zmuszeni", biernie to przyjmujemy.
Wydaje mi się jednak, że jest coś takiego, jak "aktywna" starość. Starość, którą sami w sobie rodzimy, która może pojawić się w nas, gdy tak naprawdę jeszcze nie zdążyliśmy dorosnąć. Starość która rodzi się z naszych lęków i kompleksów. To właśnie nazywam starością ducha. Można to nazwać inaczej - chorobą "świętego spokoju" (wcześniej podobną chorobę nazwaliśmy termofilią, vide: tu, demencją lub po prostu czymś w rodzaju lekkiej, ale permanentnej, deprechy...)
Jest kilka własności gatunkowych <<starego>> człowieka, m.in.:
- dążenie do "świętego spokoju", czyli stanu w którym będzie mógł on spokojnie usiąść i nikt, absolutnie NIKT, nie będzie mógł mu przeszkodzić; wszystkie jego działania zmierzają do tego, aby mieć święty spokój; niestety taki stan trwa najwyżej kilka godzin, zawsze wtrąci się inny człowiek lub, po jakimś czasie, miłosierna Opatrzność; ze względu na krótki okres trwania "świętego spokoju", frustracja zostaje dodatkowo wzmocniona...
- robienie wszystkiego dla innych, pod hasłem: ja jestem "stary" (tu można wstawić inny przymiotnik, określający konkretną negatywną cechę - np. nieudolny, gruby, głupi), więc to co mam, poświęcę dla innych. Zrobię to dla innych, itd. Jest to jednocześnie zrzucenie odpowiedzialności z siebie - robię nie to, co sobie wymyślę, tylko to, czego "potrzebują" inni. Po powrocie "innych" najczęściej jednak ów <<stary>> człowiek wypomina to poświęcenie i - nie znajdując zrozumienia - zwiększa swoją frustrację...
- brak jakiejkolwiek inicjatywy; św. Augustyn (a za nim Hannah Arendt) pisał, że jedną z istotowych cech każdego człowieka jest zdolność działania i inicjowania nowego świata. <<Stary>> człowiek składa odpowiedzialność za swoją "inicjację" na karby innych ludzi. On nie musi myśleć o swoim życiu, o sensie. Ważne żeby była ciepła micha i spanie. Taka postawa też wzmacnia frustrację "Starców" - człowiek z natury jest spontaniczny i stworzony został do tego, aby samemu tworzyć, a nie od-twarzać... Taka postawa wyklucza też największy cud - miłość.
- dążenie do "ustawienia" sobie życia; bardzo często spotykam ludzi w moim wieku, którzy wybierają studia nie ze względu na pasję, na to co ich interesuje i co chcieliby robić, ale ze względu na chęć ustawienia się (podobnie jest ze współczesnymi małżeństwami z rozsądku - i nie chodzi tu tylko o kasę, ale też np. pomysł, że ta kobieta będzie dobrą żoną tylko dlatego, że dobrze wychowa mi syna, a nie dlatego, że ją kocham; chcę podkreślić że nie mam na myśli tutaj tylko finansowego "ustawienia się"). Potem frustracja wzrasta - przecież tak naprawdę takie ustawione życie nie jest życiem tego człowieka (stąd mówi się o pokoleniu no-life'ów, ale to temat na inny post).
Jak pozbyć się tej <<starości>>? Myślę, że problem polega na tym, by dana osoba ją w ogóle zauważyła. Często spotykam się z taką <<starością>> ducha i nie wiem co robić. Współczesność każe mi tolerować, bo przecież to czyjeś życie, nie można się wtrącać. Macie jakiś pomysł? Może w ogóle ja źle to widzę..
PS. Może przede wszystkim powinienem pogratulować dostojnemu konsulowi Michałowi - i jego postu poniżej. Jego inicjatywa wyraźnie wskazuje, że wyrywa się on więzom i okowom starości! Kibicujemy!!
niedziela, 25 września 2011
Końca początki.
...
...
...
(już powinna przyjść)
...
...
...
Jest!
Jednak post , który w ogólnym zarysie powstał w moim umyśle podczas długich chwil medytacji*, częściowo związany będzie z przytaczanym już nieubłaganym nadejściem roku akademickiego. Mowa tu o końcu życiowego obijania się. Powiecie, że aż takim leniem nie jestem, bo w końcu Beczka przez dwa lata, żadnych poprawek na studiach, podróże - w skrócie, duch mój i ciało me jakąś aktywność przez ostatnie lata wykazywały. Nie do końca w tym rzecz. Chodzi o to, że w moim życiu, choć wydaje mi się, że w wielu innych życiach także, dużo rzeczy, wydarzeń pojawia się przy minimalnym wysiłku, naturalną koleją rzeczy. Być może posiadam naturę refleksyjno-filozoficzną (gdzie mi do Chłopaków Zza Ściany!)ale jeśli chodzi o najważniejsze decyzje życiowe - nie zaprzątam sobie nimi głowy zbyt długo: gimnazjum skończone? to do liceum; matura zdana? to na studia; na studiach jest duszpasterstwo? no to się wkręć się i zrób w nim coś. Sami widzicie - nie ma za bardzo nad czym myśleć. Akcja-reakcja. To o czym chciałbym napisać, to wszystkie te sprawy, inicjatywy, tzw. "okazje", które przy tylko takim (w tym wypadku moim) podejściu do życia się omija. Niestety - model życia "danego", mimo, że zakłada sporą dawkę wdzięczności dla Stwórcy, nie wykorzystuje w pełni potencjału, który się od tegoż Stwórcy otrzymało. Bo dlaczego nie powalczyć o coś więcej niż się ma? Nawet niekoniecznie(sic!) dla siebie. Nie wiem czy ktoś znany powiedział już kiedyś coś podobnego, ale strzelam, że podobna złota myśl musiała paść już wcześniej w historii ludzkości**:
" Wielkie przedsięwzięcia ludzkości zaczynają się od jednostkowych planów na własnym podwórku/polu."
Oczywiście - wrogiem realizacji wielkich planów jest samo tylko planowanie. Trzeba jak najszybciej działać i to nie od jutra. W związku z powyższym, (w zasadzie pobocznym) jak to się ładnie w języku polskim mówi "powziąłem pewne postanowienia" i mam szczery zamiar, a także potrzebne środki aby je zrealizować. A żeby podwójnie zbudować napięcie****, o tym jakie to postanowienia być może będę informował Was w kolejnych postach.
*co oznacza, że temat może ulec zmianie w sekundę, ot tak.
**jeśli nie, macie przyjemność obcować z miernej jakości*** cytatem Michała K.
***co za sprzeczność z treścią samego cytatu...
****no, bo przecież to takie interesujące, co się u mnie dzieje.
I dwa motywatory na koniec:


czwartek, 15 września 2011
Idzie nowość

Na borsuczym horyzoncie rysują się poważne zmiany. Dotychczasowe trio mieszkańców zacisznej norki uzupełnił nowy lokator, a skoro nowy lokator – to i nowy bloger. O czym pisać w swoim debiucie przed tak znamienitą publiką? W ogóle wydaje mi się, że wyraz pisać nie kojarzy się zbyt dobrze młodemu pokoleniu. Nasuwa on na myśl rzeczy, które mogą być męczące i wymagają poświęcenia sporo czasu i energii. Pisze się sprawdziany, kolokwia, ściągi, prace licencjackie, magisterki, doktoraty (to ostatnie, co prawda, nie aż tak często, ale wypadki chodzą po ludziach). Zapewne znajdzie się jednak grupa pasjonatów, piszących coś „od siebie”, dla przyjemności, aby podzielić się z innymi czymś inspirującym. Ci z kolei mogą łatwo wpaść w pułapkę grafomaństwa, kiczu (jeśli kręci ich Paolo Coelho, to już po sprawie), lub też tworzyć przyciężkawe, nie dające się czytać wypociny, czego dowodzi niniejszy post. Na pierwszy rzut oka, zajęciem łatwiejszym niż pisanie jest czytanie. Jednak i tu piętrzą się przed nami pewne trudności. Mając na tym polu ogromny wybór, trzeba postawić sobie pytanie: co czytać, oprócz naszego bloga? Mam dla Was pewną propozycję.
Książka, którą chcę polecić jako lekturę na upływające właśnie wrześniowe dni, nie jest obszerna i można ją połknąć za jednym zamachem. To krótkie opowiadanie nosi tytuł „Lotna”, a jego autorem jest Wojciech Żukrowski. Być może słyszeliście niegdyś o filmie Andrzeja Wajdy, nakręconym na podstawie tej książki. Filmu jednak nie polecam – to kiepski wytwór komunistycznej propagandy, istotnie zniekształcający wymowę tekstu Żukrowskiego. Opowiadanie natomiast, moim zdaniem, jest jak najbardziej warte uwagi.
Złota polska jesień 1939 roku. Pośród piękna żółknącej przyrody toczy się dramat walki na śmierć i życie z niemieckim najazdem. Siły polskich żołnierzy absorbuje jednak nie tylko przerażająca wojna, ale także rywalizacja o wspaniałą klacz – Lotną, przedmiot westchnień niejednego ułana. Śmierć kolejnych jej właścicieli przyczynia się do eskalacji pożądania, nienawiści i złych emocji. Jak skończy się ten dramat? Tragedia, klęska, śmierć, bezradność, ludzkie słabości – „Lotna” to książka niełatwa, ale dająca wiele do myślenia i warta lektury, do której Was gorąco zachęcam.
Jeśli jeszcze nie ulotniliście się sprzed monitora, dziękuję Wam za uwagę – do następnego, miejmy nadzieję, nieco lżejszego razu!
czwartek, 8 września 2011
Droga do nieba

czwartek, 1 września 2011
Koniec wakacji
O co całe to zamieszanie?
Cóż, może w skrócie - po ponad miesięcznej nieobecności w mieszkaniu otworzyłem lodówkę:
1. Pod każdym słoikiem, keczupem i innym mamy odpowiedniki tej samej pleśni jak po prawej stronie. Ser żółty, majonez oraz keczup były otwarte. Poza tym każdy wie, że kielecki lepszy niż winiary. |
2. Tutaj otwarty keczup z dolnej półki. Znalazł wyraźnie więcej "amatorów". |
3. Dolna półka. Tu wszystko się zaczęło. W miejscu gdzie widzimy najwięcej intruza, tam leżały dwie piękne śliwki (!), których zapach jednak zmusił mnie do niezwłocznej utylizacji. |
4. Najwyższa półka - syrop do herbaty (otwarty) spłynął na sam dół (patrz: zdjęcie nr 3). W słoiku po prawej (dżem) dużo kosmitów. |
5. Trzy jajeczka (ponoć prawdziwe, wiejskie) na środkowej półce. |
6. Środkowa półka. Otwarty koncentrat pomidorowy (zgadnijcie kto w środku!:) oraz konserwy. Po prawej widać lacidofil, antybiotyk... Nie wiem dlaczego bakterie się tym nie przejęły. |
7. I jeszcze zbliżenie na dolną półkę. Zwracam uwagę na "podpórki" na półki po lewej stronie - marsjanie bardzo sobie upodobali to miejsce. |
8. Całokształt. W zamrażalniku (-18 stopni Celsjusza) były lody. Zostały "pożarte". |
poniedziałek, 29 sierpnia 2011
Wpis śródwakacyjny
Sprowokowany zatrważającą liczbą (2, słownie: dwóch) ponagleń, pogróżek i zdań dydaktyczno-mądrościowych (typu: "Zawsze możecie wrzucić jakiś wpis śródwakacyjny :)", czy też: "zły to borsuk, który własną norę kala..." ) postanowiłem wrzucić tego oto posta ku pokrzepieniu serc, aby podtrzymać liczbę czytelników (to prawda, ilość też się liczy), a także z (zdecydowanie chwilowych) nudów.
Cieszcie się, zatem i radujcie (i nie narzekajcie) , oto jest post. :)
MPJ.
P.S. W załączniku nieco borsuczego aromatu na dobry, popołudniowy sen...

sobota, 9 lipca 2011
Na borsuczej wakacje...
środa, 22 czerwca 2011
Krótko i na temat.
http://www.beczka.krakow.dominikanie.pl/index.php?section=grupa&id=125
poniedziałek, 20 czerwca 2011
Będzie (prawie) katolsko - o rozproszeniach i egoizmie
http://www.youtube.com/watch?v=JLT0mYJAda4
A teraz do rzeczy...
Ostatnio trafił do moich rąk miesięcznik "W drodze". Znajdował się tam tekst "Pokochaj swoje rozproszenia. O skupieniu i jego braku" ojca K. Pałysa. Ciekawy. Mówi, w wielkim uproszczeniu, o tym że podczas modlitwy nie należy odrzucać pojawiających się rozproszeń, ale modlić się także nimi.
Po lekturze tego tekstu doszła do mnie pewna analogia, którą dosyć często sam się posługuję, ale pewnie wziąłem z jakiegoś katechizmu - że całe życie to modlitwa. Wniosek? W życiu też pojawiają się rozproszenia, dążymy do pewnego celu, szukamy sensu, ale nawet jeśli go znajdujemy, to i tak zdarza nam się zejść na bok z tej drogi. Nawet jak się "wyłapie" już ten sens, to nie jest łatwo się go trzymać, choć przecież tak często się mówi, że "gdybym miał już za co się złapać w życiu, to by poszło". A tu, mówiąc kolokwialnie, dupa. Nawet jak się czegoś złapiemy, czegoś trwałego (Bóg, rodzina, małżeństwo, kariera itd) to bardzo często zdarza nam się "puszczać". Wydaje nam się, że nie jesteśmy w stanie podołać już niczemu, ogarnia nas dołek, załamka, czy też depresja w poważniejszych przypadkach.
A czy w tych dołkach nie chodzi właśnie tylko o te rozproszenia? Tak jak ojciec Pałys mówił o "modlitwie rozproszeniami" tak i ja sobie myślę - żyjmy rozproszeniami! Przecież to o to chodzi, że zrobię sobie herbatę, że poleżę na łóżku, popatrzę w słońce, a przy okazji pouczę się do egzaminu, który jest już w tą środę. Że porozmawiam z kimś, że pobawię się na urodzinach, a następnego dnia wezmę się za ten artykuł, za który ścigają mnie już od tygodnia. No jak się nie uda, to nie - rozproszenie też jest częścią życia, trzeba zaakceptować własną niedoskonałość.
Jaki jest klucz? Ano, analogia działa dalej. Ojciec Pałys mówi o tym, że ważne jest że się modlimy, ponieważ oddajemy czas Panu Bogu, Który doskonale rozumie to, że się rozpraszamy i przyjmuje nawet taką modlitwę, podczas której marzyliśmy cały czas o tej ładnej pani, która siedziała na ostatnim wykładzie przed nami. No, albo o czymś innym, na przykład kolczykach.
Wydaje mi się, że tak samo jest z rozproszeniami życiowymi - póki są one częścią naszego oddawania się dla naszego życia, szukania prawdy o sobie samym; kiedy wreszcie wyrażają po prostu naszą tożsamość, nie prowadzą do odcięcia się od tego KIM jesteśmy naprawdę - to wszystko w porządku.
A czy są rozproszenia nie związane z naszą tożsamością? Oczywiście, nie wszystkie nasze działania, aktywności są "nasze", nie budują naszej tożsamości. Do takich działań zaliczę oczywiście po pierwsze wszystko, co niemoralne - zabijanie, złodziejstwo, krzywdzenie innych. Z drugiej, jeśli nie potrafimy lub nie chcemy oceniać tego, co dobre i złe - nie "naszymi" rozproszeniami są takie sytuacje, w których jesteśmy determinowani, konsekwencje naszych działań doprowadzają nas do stanu, gdzie nie za bardzo jesteśmy w stanie podjąć decyzji, gdzie też nie realizujemy siebie. Prosty przykład znajdzie, jak sądzę, każdy z Szacownych Czytelników: wystarczy zrobić banalny eksperyment myślowy:
1. Znaleźć kilka sytuacji życiowych, konkretnych działań i decyzji (np. pójście na imprezę do Ferdka w zeszłą sobotę lub nie-pójście na wykład/do pracy kilkanaście dni temu).
2. Zastanowić się jaki był sens tych działań.
3. Zapytanie się siebie: co daje mi ta konkretna decyzja/działanie? I co daje z siebie ja, aby to osiągnąć?
Jeśli ani sens tego działania nie był zgodny z naszym ogólnym sensem (jeśli go mamy) i jeśli koszty działania przerosły znacząco jego pozytywne efekty, to wydaje mi się, że taką aktywność należy nazwać negatywnym rozproszeniem, które spowodowało swoiste przerwanie łańcucha "skupiania się na życiu", odcięcie się od własnej tożsamości i prawdy o sobie.
Oczywiście, najgorsze gdy autorem rozproszeń negatywnych nie jesteśmy my sami (o takich o. Pałys też nie pisał!), wtedy sugeruję po prostu wyjść z takiego "pokoju", aby ich nie doznawać. No, wiem że tutaj to się strasznie proste wydaje, a takie nie jest... Ale myślę, że dróg wyjścia jest zawsze sporo. wystarczy dobrze poszukać, nie działać w emocjach.
Dlaczego tak ważny jestem JA? Moja tożsamość? Ponieważ bez silnej podmiotowości nie będziemy silnymi actorami (łac. sprawca). Nie będziemy w stanie za-inicjować (łac. initium - początek) naszego pięknego obrazu świata, który wzbogaci inne obrazy. A w perspektywie chrześcijańskiej - doda chwały Stwórcy (w tym kontekście polecam zbiorek pism Ireneusza z Lyonu - myślę, że dla niewierzących będzie to świetna lektura: Chwałą Boga żyjący człowiek)
Kończąc, składam postulat: kochajmy nasze rozproszenia! One też mogą wzbogacić...
wtorek, 14 czerwca 2011
Lekka abstrakcja.
No, więc nie napiszę jednak tego posta, bo (i mógłbym tu podać tysiąc różnych powodów, ale żaden nie przychodzi mi do głowy*, więc napiszę po prostu:) nie.
"Pyrtolę nie robię"
M.P.J.
* Na przykład praca nad asertywnością**.
** Chociaż może to tylko przykrywka dla lenistwa***
***
Pracujcie nad lenistwem ,
nie dajcie mu się,
bo jak nie,
to was zje,
oł je.